• 01.jpg
  • 02.jpg
  • 03.jpg
  • 04.jpg
  • 05.jpg
  • 06.jpg
  • 07.jpg
  • 08.jpg
  • 09.jpg
  • 10.jpg
  • 11.jpg
  • 12.jpg
  • 13.jpg
  • 14.jpg
  • 15.jpg
  • 16.jpg
  • 17.jpg
  • 18.jpg
  • 19.jpg
  • 20.jpg

Dookoła Sardynii '11

Bilety na Sardynię, kupiłem na pierwszy możliwy termin. Akurat 28 marca 2011r. linie Ryanair, rozpoczęły bezpośrednie loty na trasie Kraków-Cagliari. Nie do końca byłem tego świadomy, więc moje zdziwienie na lotnisku było jak najbardziej uzasadnione. Siedząc na sali odpraw, zauważyłem małe poruszenie. Wnoszą wielki stół, zastawiają go szampanem i napojami, stawiają wielki tort, w który wbijają flagi krakowskiego Portu Lotniczego, Ryanair'a oraz Sardynii. Myślę: - Ha !! Świętować se będą !! No to poświętuję razem z nimi !! Inni pasażerowie nie byli tacy chętni do świętowania i ustawili się w kolejce do odprawy. Mała grupka osób została i się doczekała. Ryanair przygotował przyjęcie z okazji uruchomienia nowej trasy. Jakoś, tak przyjemnie się zrobiło ...

 

Flaga Sardynii zawsze mi się podobała. Postanowiłem zdobyć ... Po chwili zastanowienia zdecydowałem, że zdobędę ją później, przecież jest podobno wszędobylska. Jak czytałem wisi wszędzie, w każdym domu, na każdym skrzyżowaniu itp itd. Sardyńczycy lubią się nią afiszować ...

Pierwszą noc spędziłem oczywiście na lotnisku. Przez nikogo nie zaczepiany, zwiedziłem lotnisko, umyłem się i położyłem spać. Rano zaczęły się pierwsze kilometry ... Zwiedzanie stolicy postanowiłem zostawić na koniec, na ostatni dzień. Szybko więc przejechałem przez miasto zatrzymując się jedynie przy eleganckiej promenadzie. Kierunek Villasimius. Początek jest super, zero górek, szybkie tempo jazdy. W miasteczku robię sobie przerwę na obiadek. Jak sie później okazało, przez cały pobyt, podstawą mojego wyżywienia były bułki i żółty ser - koniecznie sardyński. Jako dodatek strzelające pomidorre i nic mi więcej nie potrzeba ... No dobra. Prawie "nic mi więcej nie potrzeba" ;) Zapomniałbym o piwie. Kupuję przysmak narodowy czyliIchnusa i jako, że trochę nieufny jestem, poprawiam Peroni. To miał być mój "wentyl bezpieczeństwa", gdyby sardyńskie okazało się beznadziejne, miałem w zanadrzu włoskie. Okazało się, że zupełnie niepotrzebnie ;) Praktycznie wszystkie, wyspiarskie wyroby jakie próbowałem były znacznie lepsze od pozostałych. Jedynie te ceny ... piwo 0,66l - 1,2 ?, ser żółty - 1

Pierwsze, dzikie obozowisko rozbijam w okolicach miejscowości Muravera, po przejechaniu 110 km.Znalazłem, rzadko spotykany kawałek, nieogrodzonego pola, oddzielonego od ulicy drzewami oraz gęstymi krzakami. Rozłożyłem namiot i zaczynam się luzować. Odgłosy ulicy mi nie przeszkadzają, rzadko jeżdżą tu samochodyW oddali słyszę dzwoneczki ... Myję się zdobytą gdzieś po drodze wodą, wskakuję do namiotu, rozbieram się. Dobranoc ... Jeszcze dobrze nie usnąłem, słyszę jakąś rozklekotaną Vespę. Podjeżdża do mnie właściciel poletka. Otwieram namiot, mówię "Buongiorno" i pytam grzecznie i z uśmiechem: - No problemo ?? W odpowiedzi słyszę jeszcze bardziej uśmiechnięte "no problemo". Próbujemy chwilę porozmawiać. Gość mówi coś po swojemu, ja do niego - no capito. Pyta skąd jestem. Polako - słyszy w odpowiedzi i uśmiecha się jeszcze bardziej niż wcześniej. Papa - mówi - Papa Giovanni Paolo II. Całkowicie zniknęła u niego nieufność, rozluźnił się i gada, gada, gada ... Widzi, że nie rozumię, ale dalej się uśmiecha i gada. Widzę po nim, że jest szczęśliwy. Na odchodne udaje krowę i pokazuje, że rozbiłem się pomiędzy "minami". Mówię, że no problemo, On że dla niego no problemo, ale dla mnie problemo. Potwierdzam, po raz kolejny, że dla mnie no problemo i się żegnamy. Wskakuje na swój wysłużony motorower i oddala się. Znowu kładę się spać i rozmyślając o wcześniejszym spotkaniu, mój mózg nie odnotowuje coraz głośniejszych, zbliżających się w moją stronę dzwoneczków. Dopiero gdy wchodzi we mnie stado baranów, krów i byków zdaję sobie sprawę co miał na myśli mówiąc "problemo" ;) Udało mi się przeżyć i wyjść z tego bez szwanku, ale następnym razem gdy tylko usłyszałem dzwoneczki ...

Rano, szybko zwijam obóz i jadę dalej. Dzisiejszy dzień jest bardzo męczący. Zaczęły się górki. Niby nie duże, ale ze stromymi podjazdami. Jako, że to początek mojego sezonu, to kondycja jeszcze nie ta ... Dzisi aj też lepiej poznaję charakterystykę wyspy - po obu stronach ulicy, trudno znaleźć jakikolwiek kawałek miejsca na rozbicie namiotu - wszystko jest ogrodzone, a bardzo duże odległości pomiędzy otwartymi sklepami - nawet 60 km, nie są czymś rzadkim. Z obu tych powodów, pomimo górkowego wyczerpania jadę dalej. W Tortoli robię wreszcie zakupy, wypijam półtora litra napoju za jednym zamachem, zjadam obiad i rozglądam się za noclegiem. Niestety wszystko ogrodzone. Zdesperowany zajeżdżam na kemping ... oczywiście nieczynny. Ale furtka otwarta ... rozglądam się wkoło, jak jakiś złodziej i idę ... podchodzę do budynku recepcji ... wychodzi do mnie kobieta i tłumaczy, że zamknięte i nie ma w okolic y nic czynnego. Mówię, że jestem wyczerpany, pytam czy mo gę rozbić tylko namiot, na jedn ą noc. Odpowiada, że jeśli wyjadę prze d dziewiątą to nie widzi przeszkód ... WOW !! Dziękuję !!

W większości jadę mało uczęszczanymi, bocznymi drogami. Dzięki temu poznaję malutkie, urokliwe miasteczka. Porównując do Polskich, nie są bogatsze, ale z całą pewnością są bardziej uśmiechnięte. Wszędzie widać ścienne malowidła, upiększające i ożywiające te małe miasteczka. Dzięki nim, ludzie nie są tacy smutni. Wyciągam aparat, fotografuję. Za chwilę woła mnie właściciel knajpki, zaprasza na kawę - darmową. Rozmawiamy trochę po Polsku, trochę po Włosku, trochę po Angielsku ... ale i tak najlepiej rozumiemy się dzięki gestom i wymachiwaniu rękami - to taki uniwersalny język ;)

Jako ciekawostka, krótka opowieść o mojej bezkresnej głupocie ;) Sardynia słynie z monolitycznych budowli zwanych nuraghe. To kamiennewieże budowane w starożytności i używane jako fortyfikacje obronne. Jest tego mnóstwo. Zatrzymuję się przy pierwszym napotkanym i wiem, że to oczywiście bunkier z czasów II Wojny Światowej. Patrzę na mapę, a na mapie jest to oznaczone jako atrakcja i podpis Nuraghe jakieśtam.Zaczynam więc wątpić czy to na pewno bunkier. I tak w kółko przy czterdziestu kolejnych ;) Nuraghe czy bunkier, bunkier czy nuraghe ... itp itd. Teraz, patrząc na zdjęcia wiem, że przy każdej wątpliwości były to ... bunkry z II WŚ !! PS. Niby od razu widać zbrojenie. Więc skąd te wątpliwości ??

Jeżeli myślałem, że następnego dnia pójdzie łatwiej, to się trochę pomyliłem. Teraz zaczęły się prawdziwe górki. Z wyczerpania padam już na czterdziestym kilometrze. Jest godzina piętnasta. Znajduję dobre miejsce na nocleg ... tak mi się wydaje, do momentu gdy stado dzikich świń nie chciało pożreć mojej karimaty. Sardynia jest niesamowita pod względem wypasu ... stada baranów, krów, świń itp hasają bez żadnych ograniczeń wszędzie gdzie chcą. Pomimo braku ludzkiej opieki, nigdy nie zauważyłem aby jakiekolwiek bydle wyszło na ulicę. To zasługa psów pasterskich, po dwa na stado. Dzwoneczki na szyjach, są zapewne ułatwieniem dla "pastuszków". W każdym razie, świnie skutecznie przegoniły mnie ze swojego pastwiska, zmuszając mnie do pokonania kolejnych wzniesień. W sumie to i dobrze. Zatrzymuję się przy remontowanym budynku należącym do jakiegoś Parku Narodowego. Rozkładam namiot na tarasie, gdzie jest nie widoczny z ulicy.

Rankiem, zregenerowany ruszam dalej. Udaje mi się trochę nadrobić straty dni poprzednich, chociaż teraz zaczynają się nowe problemy. Słońce świeci tak niemiłosiernie, że jestem zmuszony robić sobie długie przerwy - od dwunastej do siedemnastej. Chowam się gdzieś w cieniu, rozkładam karimatę i ... nic mi się nie chce. Cierpi na tym fotografia, bo w godzinach odpoczynku światło jest koszmarnie niebieskie, a później nie mam czasu bo muszę nadrabiać straty i gnać przed siebie. O ile w ogóle występuje ładne światło na wyspie, to raczej nie w marcu. Niebieskie, zimne, paskudne - tak pokrótce można je scharakteryzować. Ostatni raz miałem takie w Katalonii ... Mimo wszystko zdażały się krótkie chwile ładnego, ciepłego światła, szczególnie wieczore m. Banalne zachody słońca zamieniały się w prawdziwe cuda. Szczególnie przyjemnie to wyglądało, gdy z jednej strony miałem wysokie góry, a z drugiej otwarte morze ... Uwielbiam noclegi w takich miejscach.

Kolejny dzień i kolejne wyzwania. Dzisiaj docieram do miejscowości Olbia. To duży port morski łączący wyspę z Półwyspem Apenińskim. Miejscowość aż do obrzydzenia turystyczna. Zwiedzam ją, czując się niczym intruz. Pełno pięknych, czystych ludzi w pięknych autach, robiących zakupy w pięknych sklepach, super restauracje ... ja - brzydki, niedomyty, na swoim złachanym Kellysie szukam spożywczaka, w którym kupuję kawałek sera, bułkę i pomidora aby zjeść je w spokoju pod piękną fontanną. O dziwo nikt mnie nie przegania, ani głupio nie patrzy ... prawie. We wszystkich możliwych publikacjach, wszyscy zgodnie twierdzą, że najciekawsza i najładniejsza część Sardynii to wschodnie wybrzeże. Ja mam go, serdecznie dosyć. Przypadkiem trafiam na stację kolejową. Z przypadku robi się konieczność. Przenicowuję się więc na zachodnią część wyspy. Kupuję bilet do miejscowości Porto Torres. 137 km za 12 ?. Cena ... prawie uczciwa. Sardyńskie pociągi ... Hmmm ... Ciężko się wypowiadać ... No ale skoro muszę ?? ...

Może słowem wstępu, zacznę od autobusów jakie widziałem na mojej drodze i z nimi związanych spostrzeżeń. 100% aut to komfortowe Scania Irizar, wszystkie eleganckie i nowoczesne. U nas, z takich korzystają ekskluzywne biura podróży. Wszystkie dworce ... ach !! Szkoda słów !! Nie wiem, czy widziałem aż tak skundlone - beton !! Myślę sobie, że skoro autobusy mają takie dobre to kolej jeszcze lepszą ... Stacja kolejowa ładna, czysta - ogólnie elegancka. Nic nie wzbudzało moich podejrzeń ... zakupiłem bilet ... czekam na pociąg ... zajechał ... dłuższą chwilę zastanawiam się czy to na pewno on ... tak ... jeszcze dłużej zastanawiam się czy wsiadać ... wsiadam po ostatnim gwizdku ... konduktor otwiera przedział bagażowy ... pakuję graty ... ruszamy ... Hmmm. Torowisko mają chyba nowe, bo pociąg jedzie ponad 150 km/h ... a, że lokomotywa i wagony ładniejsze są w Mołdawii - szczegół. Na niektórych zjazdach, czuję się jak w kolejce na wesołym miasteczku ... pociąg prawie odrywa się od szyn !! PANIKA !! ... chyba czas zmówić paciorek ... Jadąc wśród pięknych okoliczności przyrody, jakimś cudem docieram do stacji przeznaczenia. I tutaj zonk !! Mocno uprzemysłowione miasto. Gdziekolwiek się nie obejrzę widzę ... Pierwsza myśl - cofnę się o kilka stacji !! Ale daję sobie jeszcze szansę, wyjmuję mapę ... Mam !! STINTINO !! Może być ciekawie ... przylądek, kilka wysepek wkoło, tylko 30 kilometrów ... Jadę !! Zapowiada się pięknie. Miasto wita ... Okazuje się, że to jakiś ścisł y rezerwat - takiej różności ptactwa jeszcze nie widziałem - oczy w słup !! Zakaz obozowania na dziko, helikoptery i awionetki patrolują cały obszar. Szukam więc taniego hotelu - udaje mi się zbić cenę na 30 ?. Takiego szaleństwa się nie spodziewałem, ale mówi się trudno - nie będę jadł przez dwa tygodnie ;) I tak dobrze trafiłem - B&B (Bed and Breakfast) uchodzą za najtańsze. Rano mam problem.

Noclegi w hotelu mają to do siebie, że rozleniwiają - dobre trzy godziny zwlekam się z łóżka. Wymyślam coraz głupsze powody aby jak najpóźniej wstać ... a to, że pranie nie wyschło, a to że do dwunastej mam opłacone. Za pięć południe zdaję klucz i postanawiam "no more hotel". Jedyny słuszny kierunek - Alghero - byłe katalońskie miasto, zdobyte przez aragończyków w okresie ich świetności. Niedziela - wzmożony ruch ... motocykli. Szlag mnie trafia, gdy goście w "papach" wjeżdżają pod górkę ponad stówą, a ja ... pcham tobołki. Wiem, że wspominałem już o malowidłach, ale muszę uczynić to jeszcze raz. Poznałem jednego takiego, artystę ludowego. Żadnej pracy się nie boi. Zazwyczaj próbuje coś sprzedać w okolicach San Giovanni. Czasem wykona reklamę dla jakiegoś sklepu, czasem coś "grubszego", ale i tak najchętniej wystawia swoje prace przy drodze prowadzącej na cypel. Zarówno jego rzeźba jak i on sam, są dosyć ciekawe. Chwilę porozmawialiśmy ... ciekawy człowiek ... artysta. Sami przyznacie, że gość wie co robi: YouTube YouTube Możecie się powołać na takiego, jednego "bici polacco" - rabat murowany ;)

Cieszę się, że nie znam języka włoskiego. Gdybym znał, wiedziałbym co oznaczają najczęściej spotykane znaki drogowe "Divieto di caccia". Cieszę się, że byłem przekonany, że chodzi o zakaz wyrzucania śmieci ;) Teraz już wiem, że chodziło o zakaz polowania ... Skoro nie można polować, a karabin już naładowany, to przynajmniej można postrzelać, ot tak Panu Bogu w okno ... Na całej wyspie trudno by znaleźć nie przestrzelone znaki drogowe. Strzelanie do wszytkiego co przy drodze, to chyba sport narodowy. Kaliber - wszelki możliwy, od całkiem małego pistoletowego, do pocisku artyleryjskiego ;) Rozbijanie się przy drodze, mogło mieć więc swoje uroki ... mógłbym się obudzić z przestrzelonym tyłkiem, na przykład. Gdybym znał język i rozumiał ostrzeżenia, byłbym zapewne ostrożniejszy w dobieraniu noclegowni, niepotrzebnie bym się stresował. Żyję przecież !! ... choć muszę przyznać, kule światały nad głową ;)

Ludzie spotykani na mojej drodze to przede wszystkim osoby starsze, przesiadujące na przykościelnych placykach. Młodzieży nie ma prawie wcale - są dzieci i starcy. Dzięki temu wszystkie te małe miasteczka są ciche i spokojne. Aż trudno mi sobie wyobrazić, że w sezonie turyści są tu pożądani. Czy miejscowi są tak mocno uzależnieni od turystycznych wpływów, czy turyści wdzierają się w buciorach w sielskie życie autochtonów ?? Na to pytanie odpowiedź znajdę dnia następnego. Teraz czas spać. Rozbijam się na tarasie nieczynnego jeszcze baru. Do morza mam 10 metrów pięknej plaży. W nocy rozbryzgi morskiej wody moczą namiot budząc mnie co chwila.

Śpię do dziewiątej. Obudzony wreszcie przez właściciela terenu, korzystam z jego hydrantu i myję namiot i rower. Gdy dowiaduje się, że jestem Polakiem, zaprasza mnie do środka i proponuje śniadanie, kawę i ciepły prysznic, z którego chętnie korzystam. Prowadzi mnie na piętro gdzie ma pokoje dla turystów, wręcza mi klucz i mówi że mogę zostać do połowy kwietnia - za darmo. Grzecznie odmawiam i dziękuję, tłumacząc że muszę jechać dalej, a ósmego odlatuję do kraju.

Ruszam w dalszą drogę, to już koniec wybrzeża - wjeżdżam w głąb wyspy. Zanim jednak to nastąpi, przeżywam ostatni szok wizualny. Wioska San Salvatore robi na mnie ogromne wrażenie. Niby wieś jakich wiele, ale właśnie ta mnie ujmuje - może dlatego, że na wjeździe stoi bar o nazwie "ABRAXAS", a to jedna z moich ulubionych kapel. Przeszedłem przez całą wioskę i nie widziałem żywego ducha. Nie mam pewności czy to opuszczone miasteczko, czy wszyscy siedzą pozamykani w domach - może to czas sjesty, a może czas prac polowych. Wyjeżdżam z wymarłego miasta i jadę zwiedzać Tharros - starożytne miasto odkopane przez archeologów i udostępnione do zwiedzania. Podobno warto odwiedzić ... jednakże same wykopaliska nie robią na mnie wrażenia, bardziej podoba mi się klimat wokoło. Jest tu przyjemny przylądek - niby własność prywatna, ale otwarta brama zachęca do wtargnięcia. Objeżdżam go dookoła - przyjemny widok.

Widoki piękne, ale trudne do uchwycenia aparatem. Jakie szczęście, że nasz mózg długo zapamiętuje to co widzą oczy ... a gdy już zapomni, będzie pretekst do następnych odwiedzin znanych już, ale zapomnianych miejsc ;) Kolejny, dłuższy przystanek to miejscowość Oristano. Jedyne co mi się tutaj spodobało to Auchan na wjeździe. Wreszcie robię pożądne zakupy - uzupełniam zapasy żywości i sardyńskiego piwa. Na stoisku z pamiątkami kupuję flagę Sardynii - prezent dla samego siebie ;) Przejeżdżam przez centrum i jakoś nie mam nastroju na dokładniejsze zwiedzanie. Jadę dalej, omijając główną drogę. Na wylocie mam, mały placyk po środku którego stoi stary kościółek - bardzo lubię taki surowy styl. Coraz trudniej o takie perełki - nieczęsto widok to spotykany, szczególnie w miastach. Większość takich kościółków jest obecnie przerabiana na bardziej okazałe formy lub przynajmniej tynkowana i na inne sposoby okaleczana. Dzisiejszy dzień to ogólnie "dzień kościelny". Na drodze mam ich tak wiele ... Następna, piękna świątynia katolicka czeka na mnie w Santa Giusta ledwie trzy kilometry dalej. Zostawiam rower na placu pod kościołem i idę zwiedzać. Na placu zbiera się trochę dzieciaków zainteresowanych moim welocypedem. Nie podejrzewam ich aby dali radę ukraść taki ciężar, ale są głośni i traktują go jak zabawkę. Schodzę ze schodów i na dalsze zwiedzanie zamierzam zabrać go ze sobą. Nie będzie to wygodne ... Sytuacji przygląda się dwóch dziadziów siedzących na ławeczce obok. Podchodzę do nich i próbuję zostawić rower bliżej nich, może go trochę przypilnują. Próbuję nawiązać rozmowę, ale nie są zbytnio zainteresowani. Od niechcenia pytają, lub raczej stwierdzają - Germania ??!!?? Odpowiadam - No !! No !! - Polaco !!!! ... Polaco ?? - pytają ze zdziwieniem - Papa !! I znowu się zaczyna. Nagle stają się bardzo przyjemni, ciepli i serdecdzni. Spędzam z nimi dłuższą chwilę. Opowiadają mi trochę o relacjach z Niemcami, Holendrami i innymi takimi. Tylko Polacy są przez nich lubiani - są przekonani, że skoro Papież był Polakiem to wszyscy Polacy muszą być równie dobrzy i porządni. Dowiaduję się trochę o turystyce widzianej oczami Sardzyńczyka - większość tego biznesu jest poza zasięgiem rdzennej ludności. Właścicielami są przeważnie bogaci Włosi, nastawieni na bogatych klientów, a Ci są strasznymi ignorantami i są przekonani, że wszystko im wolno. Lubią się afiszować swoim bogactwem, mało elegancko traktując mniej zamożnych. W sezonie przeżywają taki najazd bogatych "obcych", że to co zarobią na ich obsłudze jest natychmiast wydawane ... jako różnica sklepowych cen poza sezonem i w sezonie. Bardzo przyjemnie się z nimi rozmawia, ale czas goni. Wyjeżdżam z miasta i rozglądam się za noclegiem. Pisałem już o trudnościach z rozbiciem namiotu. Im dłużej jestem na wyspie, tym łatwiej wynajduję odpowiednie miejsca na obozowisko. Teraz każdy następny nocleg jest w coraz to przyjemniejszym miejscu - musiało upłynąć trochę czasu, zanim zacząłem sobie jakoś radzić ...

Następnego dnia spełniłem dobry uczynek - pożyczyłem "bandziorasowi" zestaw kluczy do roweru. Wjechałem do Santa Gavino Monreale i ... jakieś wielkie zagęszczenie "bandytów". Zahaczył mnie jeden taki, wymuszając na mnie zatrzymanie się ... Speniałem troche, ale okazało się że zupełnie niepotrzebnie. Pożyczyłem gościom pompkę i komplet kluczy, naprawili rowerek , podziękowali i ... poklepali z uznaniem po karku. Gdy dotarłem do Cagliari, nie wiedziałem co ze sobą począć. Miasto mnie całkowicie otumaniło ... cenami. Zajeżdżam na MacDonalds ... nie !! Jadę dalej. O !! Pizzeria. Menu mówi, o przystępnych cenach. Świetnie - pizza taniej niż w Lublinie. Zostaję !! Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że rachunek jest dwukrotnie wyższy ... Pizza 7 ?, grube ciasto - dopłata 2 ?. No i było by OK, gdyby nie dodatkowa opłata za obsługę - 5 ?. Uważajcie więc na ceny w stolicy !! A samo miasto ?? Jak widać !! Prawie zupełnie puste ... co akurat jest jego wielką zaletą. Mniej ciekawie wygląda wszędobylskie naciągactwo, począwszy od ulicy i murzyńskich sprzedawców czegokolwiek, porzez zawyżone opłaty za restauracyjną obsługę, skończywszy na całkowicie nieuzasadnionych opłatach za "zwiedzanie". Miło jednak je wspominam ... ładnie położone, zadbane, eleganckie, całkowicie odmienne ... w końcu stolica. Jadę na lotnisko, mylę drogę. Ma to jednak dobrą stronę - udaje mi się zakupić okazyjnie wiele suvenirów. Gdy już się poddałem i wiozłem tylko flagę i na prędce zakupione dwie butelki sardyńskiego wina, wyrósł przede mną wielki, dziecięcy supermarket. WOW !! Bardzo udane zakupy.

Podsumowując : podróżowałem dziesięć dni, przejechałem ponad osiemset kilometrów, nie miałem żadnej awarii, wydałem sto pięćdziesiąt euro licząc suveniry plus sto siedemdziesiąt euro na przelot Kraków-Cagliari i sto złotych na pociąg z Lublina na lotnisko. Wychodzi więc około tysiąca pięciuset złotych cuzamen do kupy, czyli wydałem mniej niż niejedna kobieta na waciki ...

Sardynia jest bez wątpienia, krainą wartą zobaczenia. Wrócę tu w przyszłym roku, choć raczej przy okazji. Teraz czas na Sycylię i Korsykę.

 

Grzegorz Czorapiński

Top