• 01.jpg
  • 02.jpg
  • 03.jpg
  • 04.jpg
  • 05.jpg
  • 06.jpg
  • 07.jpg
  • 08.jpg
  • 09.jpg
  • 10.jpg
  • 11.jpg
  • 12.jpg
  • 13.jpg
  • 14.jpg
  • 15.jpg
  • 16.jpg
  • 17.jpg
  • 18.jpg
  • 19.jpg
  • 20.jpg

Besarabska jesień '10

Wyjechałem w sobotę rano pociągiem do Przemyśla. Byłem przekonany, że do Lwowa dotrę późnym wieczorem około godziny 23. Musiałem rowerem przekroczyć granicę w Medyce i pojechać jeszcze kilka kilometrów do Trzcińca na stację kolejową. Zapoznany w pociągu "przemytnik rabarbaru", wyprowadził mnie z błędu i wskazał autobus jako najlepszy transport do Lwowa. Udałem się więc na dworzec autobusowy, który znajduje się w bezpośredniej bliskości dworca kolejowego. Jakoś tak bez przekonania zapytałem kierowcę o możliwość przewozu roweru i moich bagaży. Bach ... udało się coś, co w polskich autobusach nigdy mi się nie udało. Zapakowaliśmy rower i bagaże na tylne siedzenie starego Ikarusa, kierowca kazał tylko przekręcić kierownicę, żeby nie wypchnęła tylnej szyby poklejonej taśmą klejącą. A może w ogóle tam nie było szyby ... tylko jakaś folia.

Nie wiem, nie sprawdziłem tego do końca. Wszystko zapakowane więc ruszamy. Siadłem blisko swoich bagaży, żeby mieć je na oku i to był mój błąd. Silnik wcale nie okazał się najgłośniejszym elementem tego niby autobusu. Bezkonkurencyjny był wał, który tak skutecznie zagłuszał silnik, że nie było go słychać nawet podczas wjazdu pod solidną górkę. Większość pasażerów to niczym nie przejmujący się Ukraińcy, ale było też kilkoro przerażonych Polaków. Jedni ze stresu gadali jak najęci, inni nic nie mówili, a jeszcze inni jak zwykle w sytuacjach stresowych, obgryzali paznokcie. Zagadał mnie jakiś Polak: - Panie. Czy my na pewno dojedziemy ?? Musiał mi powtórzyć pytanie kilka razy, bo nic nie słyszałem przez ten cholerny wał. - Panie przecież to się na pewno zaraz rozpierdoli - gadał dalej. Próbowałem go jakoś uspokoić, więc mówię: - E tam, od razu rozpierdoli ... ten autobus tyle przeżył ... to przeżyje i ten kurs ... i wiele następnych ... Chyba go uspokoiłem, bo się więcej nie odezwał. Dla mnie tak naprawdę jedyną wadą tego autobusu, była jego cena. No dobra, może nie cena ... tylko proporcja ceny autobusu do ceny pociągu, czyli 25 zł do 3,2 zł. Tak !! Bilet kolejowy z Mościsk 2 (ok. 10km za granicą) kosztuje 8 hrywien, czyli trzy złote dwadzieścia groszy !! Ale wada to pomijalna ;)

 

Szybko i sprawnie ląduję we Lwowie, gdzie czeka już na mnie Leonid z powitalnym, małym co nieco. Rozlewa szybko Balzam i pedałujemy na nocleg, żeby zostawić bagaże i wyskoczyć jeszcze na miasto. Leonid również jest rowerzystą, tyle że raczej maratończykiem itp. To wielki sportowiec !! Nocleg załatwił nam w swoim klubie sportowym. W wielkiej hali na strychu, było kilka wygodnych pokoi dla sportowców. Dziękuję Leonid. Następnego dnia rano, wyruszam pociągiem do Tarnopola, gdzie zacznę już pedałować. Bardzo ładne i zadbane miasto. Tutaj poznaję ... hmm ... jak on się nazywał ... rowerzystę, z Klubu Aktywnego Wypoczynku. Kolega rowerzysta przejmuje rolę przewodnika po mieście. Nie pokazuje wszystkiego co chciałem zobaczyć, niestety ma tylko ze 20 minut czasu. Ale miasto nie jest duże, więc spokojnie wystarcza. Na koniec  wskazuje mi miejsce gdzie można smacznie i tanio zjeść. Rozjeżdżamy się serdecznie żegnając.

 

Wreszcie wskakuję na rower i jadę w kierunku Kamieńca Podolskiego. Gdzieś w okolicach wsi Krasne rozglądam się za noclegiem. Udaje mi się skorzystać z gościnności starego dziadzia i jego córki. Rozbijam u nich na podwórku namiot, dostaję wiadro wody. Wreszcie to co lubię. Wstaję rano. Piję herbatę, żegnam się z przyjaznymi gospodarzami i ruszam dalej. Dostaję od nich koszyk jabłek na drogę.

 

Do Kamieńca udało mi się dojechać przed wieczorem. Miałem jescze trochę czasu aby zwiedzić zamek i znaleść nocleg. Jadę więc zwiedzać, a tu ... ku mojemu zaskczeniu ukazuje się wielkie pole namiotowe z widokiem na twierdzę. Setka namiotów, setka motocykli. Wszystkie z biało-czerwoną flagą. Idę zapytać o możliwość rozbicia mojego namiotu. Zostawiłem rower i bagaże i pytam człowieka: - Mogę tu dorzucić jeszcze swój namiot ?? On prosto z mostu:- A kto ty kurwa jesteś ?? No, myślę sobie, zaraz w pierdol dostanę ... Mówię więc tylko po cichutku, żeby nie usłyszał: - Polak mały ... - i się głupio uśmiecham. Podchodzi następny i mówi: - Spoko ... kurwa ... chłopaki !! On na rowerze przyjechał ...

 

Super towarzystwo. Nigdy nie widziałem równie spokojnych i dobrze zorganizowanych motocyklistów, szczególnie w tak wielkiej grupie. Rozbiłem się więc i poszedłem zwiedzać twierdzę. Gdy przyszedłem było już prawie ciemno, trwały przygotowania do wieczornej imprezy ... ognisko, milicyjna obstawa, rozmowa z Panem Konsulem III RP z Winnicy. Gry, zabawy i hulanka do północy ... cisza nocna. Okazało się, że to motocykliści Rajdu Katyńskiego. Mają tutaj nocleg, uzgodniony z miejscowymi władzami. Stąd obstawa, konsul i cała ta oficjalna otoczka. Dzięki uprzejmości Konsula nabyłem odrobinę wiedzy, jak zachować się w Naddniestrzu, gdzie nie istnieje żadna Polska placówka dyplomatyczna. Myślę, że jego rady pomogły mi trochę w tym dziwnym kraju, którego nie ma na żadnej mapie świata. Rano zostałem brutalnie wyrwany przez ryk setki motocykli odpalanych prawie równocześnie. To chyba taki zwyczaj ... Dzięki temu o ósmej byłem gotowy do dalszej jazdy. Dzisiaj chcę przekroczyć granicę Ukraina-Moldova, odwiedzając najpierw Chocim.

 

Wyjeżdżając z Kamieńca, szczęśliwie zdążam przed zamknięciem mostu. Dzięki temu mam łatwy dostęp do Starego Miasta. Zajeżdżam do kościoła katolickiego i proszę o oprowadzenie i lekcję historii. Kościół jest kościołem od kilku lat, wcześniej był oczywiście magazynem zboża. Trwają prace restauracyjne, które z powodu braku pieniędzy posuwają się w żółwim tempie. Wszędzie widać jego przeszłość, zagrzybiałe ściany odrapane z tynku, koszmarnie śmieszne dobudówki po obu stronach. Jednak najważniejsza część kościoła jest w miarę wyremontowana. Skromna, ale przyjemna w odbiorze. Ojcowie Paulini opiekujący się świątynią robią co mogą, aby wpadało tu trochę blasku.

 

Następny mój przystanek to Chocim. Tutaj pewnie się narażę co poniektórym stwierdzeniem, że twierdza żyje i ma się równie dobrze jak kamieniecka. Zresztą chyba tylko dlatego, że jest bardzo blisko okazałej siostry. Gdyby była bardziej na uboczu, spotkał by ją los setek innych, ukraińskich fortec. Chociaż, no właśnie ... to twierdza w Chocimiu jest uznawana za jeden z siedmiu cudów Ukrainy, a kamieniecka nie występuje w żadnej klasyfikacji. Tu jednak jest stanowczo mniejszy ruch turystyczny, jedynie kilka osób na dziedzińcu.

 

MOLDOVA

 

Granicę udało mi się przekroczyć nadspodziewanie szybko. Kolejny raz utwierdzam się w przekonaniu, że książki z serii "Przewodnik po ..." to jedna wielka głupota. Zupełne nic po nic ... A w finale okazało się, że cały przewodnik to stek bzdur ... a to, podobno najlepszy przewodnik po Mołdawii ... zresztą musi być najlepszy bo jest jedyny ;)

 

To co jako pierwsze rzuciło mi się w oczy po wjechaniu na terytorium Moldovy to mnogość oraz wyjątkowość zdobnicza studni. Jest ich naprawdę dużo. Każda pięknie ozdobiona i otoczona jakimś szczególnym kultem. Przydrożne kapliczki były i ładne i brzydkie, ale studnie ... Przejeżdżając przez wieś, przy każdym domu stoi ładna studnia a przy niej obowiązkowo wiadro do nabierania wody. Początkowo nieśmiało zatrzymywałem się przy nich, ale gdy zobaczyłem, że nikt nie robi problemu z czerpania wody nabrałem śmaiłości. Woda służyła i do picia i do mycia ... Wyciągam elegancko mydło i ręcznik, zaczynam się myć ... idzie z naprzeciwka jakaś kobieta i coś krzyczy ... pewnie zaraz mnie pogoni za detergenty ... ale nie, ona przyniosła mi garnuszek, aby łatwiej się polewać. Chwila rozmowy, oczywiście po rosyjsku ... Następnym razem gdy się zatrzymuję przy "wodopoju", podchodzi gospodarz i zaprasza na winogrona. Takie mówi psiajuchy, nic specjalnego ... chciałbym mieć takie u siebie ;) słodkie i soczyste. Przynosi mi kilka śliwek i kawał arbuza. Próbuję mu zapłacić na odjezdne, ale tutaj nie jest to w dobrym tonie. Mam nauczkę i nigdy więcej nie proponuję nikomu pieniędzy za takie przysługi. Dla nich ważniejsza jest pomoc czy chwila rozmowy ... Ciekawi ludzie, ciekawa kultura.

 

Cerkiew w Lardze to wyjątkowa świątynia. Jest to drewniana budowla z 1897 roku, czyli powstała w czasach gdy już nie budowano z drewna. Z daleka wygląda na murowaną i niczym się specjanie nie wyróżnia. Z bliska, gdy już wiemy że jest drewniana i widzimy piękne ludowe zdobienia robi niesamowite wrażenie.

 

Kolejny dłuższy przystanek na zwiedzanie to monastyr Rudi. To pierwszy klasztor na mojej drodze. No i znowu jestem pod wrażeniem. Jest bardzo zadbany i ... nie chcą mnie wpuścić do środka. Robię więc tylko zdjęcie z zewnątrz i ruszam w dalszą drogę. Nie łatwo było się tu dostać, a wydostać się jest jeszcze trudniej. Teraz mam pod górkę, a z przyczepką wspinanie nie idzie mi najlepiej.

 

Trochę zły, że nie wszedłem na teren monastyru Rudi zatrzymuję się na chwilę w całkiem przyjemnym miejscu. Jest tu sympatyczna cerkiew, przy której zjadam obiad i chwilę odpoczywam. Tutaj kończy się asfaltowa droga i zaczyna nieutwardzona ścieżka. Jutro czeka mnie ciekawy i wyczerpujący dzień. Ma wyjechać po mnie znajomy z Kiszyniowa. Valentin ma obywatelstwo polskie, świetnie mówi po polsku i bardzo cieszę się na myśl o spotkaniu. Przygotował ciekawą trasę i moc atrakcji. Zobaczymy ...

 

Wstałem wcześniej niż zwykle, bo o siódmej - umówiony byłem z Valem. Przyjechał z kolegą Roslanem i newsem, że reszta czeka na stacji benzynowej kilka kilometrów wcześniej. Pytam - jaka reszta ?? Okazało się, że na spotkanie wyjechało szesnaścioro rowerzystów z Kiszyniowa. No to nieźle się zapowiada ;) Dojeżdżamy do grupy, witam się ze wszystkimi. Uśmiechnięci i szczęśliwi ... ja w lekkim szoku. Zaczynamy zwiedzanie. Na początek monastyr Curchi. - To taka perełka, żelazny gwóźdź programu - mówią moi przewodnicy. Obecnie remontowana i pięknie odnawiana. Byłem przekonany iż mołdawscy popi, są równie wrażliwi na robienie im zdjęć jak ich ukraińscy koledzy. Okazało się zupełnie odwrotnie i mocno żałuję niewykorzystanych możliwości. Łatwo było uzyskać zgodę na fotografowanie i chętnie pozowali. Na każdym kroku widać było ogrom pracy włożonej w odnowienie i upiększenie monastyru. Prace trwają już kilka ładnych lat i co jest wielką rzadkością, są dotowane przez państwo. Naprawdę ładnie to wszystko wygląda.

 

Po zwiedzeniu świątyni Curchi jedziemy w dalszą drogę. Jestem prowadzony przez piękne tereny Orheiul-Vechi i czuję się naprawdę wspaniale. Jestem tak zafascynowany pięknem krajobrazu, że wykonuję tylko kilka zdjęć. Chcę to zapamiętać w głowie a nie na ekranie czy papierze ...

 

Moi nowi przyjaciele opowiadają mi pewną legendę, którą idealnie trafiają w klimat. A w wielkim skrócie, idzie ona tak: ... Dawno, dawno temu, gdy Pan Bóg stworzył świat i obdzielił wszystkich ludzi, zapomniał o pewnym mołdawianinie. Gdy ten przyszedł się przypomnieć, Pan Bóg wynagrodził mu to ofiarując mu najrzyźniejsze ziemie i najpiękniejsze tereny mówiąc : - A Ty zamieszkasz w raju. I tak to mniej więcej wygląda ... Zostałem też zapewniony, że jestem pierwszym polskim rowerzystą, któremu dane było oglądać te widoki. Są tego absolutnie pewni, bo nikt nie byłby w stanie nie znając terenu, przejechać przezeń na rowerze bez ich pomocy ...

 

Po wyjeździe z pięknego kanionu, dzielimy się na dwie grupy. Niektórzy muszą wracać, my jedziemy dalej. Robimy ostatnie pamiątkowe zdjęcie i zjeżdżamy z wieelkiej góry aby podziwiać kolejny monastyr. Pierwszy raz widzę prawdziwą skalną pustelnię. Robi wrażenie, oj robi... Schodzimy po schodkach w dół, gdzie ukazuje nam się ... Nie znam historii i dokładnego przeznaczenia tego miejsca, ale wygląda to jak połączenie cerkwii z pustelnią. Jest sala modlitwna i niby prezbiterium z ikonostasem, są też cele mnisie. Nie wiem na ile jest to wszystko użytkowane, ale wygląda raczej na atrakcję turystyczną niż faktycznie zamieszkałą pustelnię. Mimo wszystko, po raz kolejny, jestem pod wrażeniem.

 

Późnym wieczorem dojeżdżamy wreszcie do Kiszyniowa. Zrobione ponad 140 km. Jeden z kolegów deklaruje się, że chętnie udzieli mi gościny na te dwie kiszyniowskie noce. Korzystam z oferty, kupuję kilka dużych piw, takich po dwa i pół litra ... Rozpijamy to wszystko u Żeni w mieszkaniu i około drugiej w nocy reszta towarzystwa rozchodzi się po swoich domach. Muszą rano wstać bo jutro jest wielkie święto rowerzystów i wszyscy oni uczestniczą w pracach organizacyjnych.

 

Następnego dnia, spotykam ich wszystkich na Velohorze. Roslan nie bierze udziału w "wyścigu śmierci", musi się opiekować córką Mariną. Ma 5 lat i jest naprawdę wspaniała. Chyba się polubiliśmy ... Velohora to cykliczna już impreza rowerowa, mająca na celu propagowanie "kultury rowerowej", zarówno wśród kierowców aut jak i samych rowerzystów. Było wiele atrakcji. Przejazd głównymi ulicami Kiszyniowa. 25 kilometrów w kilkutysięcznym tłumie rowerów wyczerpało mnie na maksa. Przypominało to trochę przejażdżkę na "Hurrrra", każdy jechał jakby chciał się zabić. Na szczęście tylko tak to wyglądało i nic się nikomu nie stało. Po "wyścigu śmierci" zostałem zaproszony na scenę, jako gość z Polszy. Kilka słów do mikrofonu, pozdrowienia, podziękowania, wielkie oklaski, wywiad dla mołdawskiej stacji telewizyjnej ... Później ruszyliśmy na piwo i pizzę. Zebrało się ze czterdzieści osób ... więcej grzechów nie pamiętam - wstałem rano ;)

 

Następny dzień to niestety już ostatni dzień w Mołdawii. Na odjezdne przygotowana jest najważniejsza atrakcja całego wyjazdu. Wizyta w największych winnych piwnicach świata - Cricowa - czyli w stolicy mołdawskiego wina. Jest to sto dwadzieścia kilometrów podziemnych korytarzy wyżłobionych w skale na głębokości 30-100 metrów. Wszystko jest pięknie odnowione i wyremontowane - robi wrażenie. Każda ulica ma swoją nazwę, która pochodzi od rodzaju składowanego w niej wina. Aligote, Pinot, Cabernet, Sauvignon, Chardonnay ... to tylko niektóre z nich. Wszystkie korytarze i sale produkcyjne były czyściutkie i całkiem eleganckie. Już od samego wejścia widać było, że to nie ta sama Mołdawia, a trochę jakby inny świat. Po korytarzach poruszaliśmy się Melexem, a pani przewodnik opowiedziała trochę historii Cricowej jak i ogólnie mołdawskiego wina. Po halach produkcyjnych przyszła kolej na zwiedzanie "magazynów głównych". Najstarsze i najcenniejsze wina Cricowej to kolekcja przechwycona po II wojnie światowej należąca do Hermana Geringa. Ten to miał pecha ;) ... Jego pociąg ze zrabowanymi skarbami nie dojechał do celu. Wina zgromadzone w kilku wagonach trafiły właśnie do Cricowej i są przechowywane tam do dziś. Są tam marki z całego świata, roczniki od 1902. Jest też specjalna, limitowana seria wyprodukowana specjalnie pod zamówienie Putina i Gagarina. Korytarze z butelkami i beczkami zdawały się nie mieć końca. Pomiędzy nimi urządzono kilka sal konferencyjnych i degustacyjnych. Dawno czegoś takiego nie widziałem ... a może nawet nigdy. Naprawdę zrobiono tu kawał dobrej, gustownej roboty. Cała wycieczka trwała około trzech godzin. Problemem okazało się znaleźć kibel ... znaczy się, przepraszam - toaletę. W końcu znalazłem i to jaką ... Rozpoznałem ją tylko po tym, że była oznaczona jak normalna toaleta, czyli kółko i trójkącik z napisem WC. Zaglądałem tam kilka razy i nic ... jakaś następna sala konferencyjna chyba. Nieśmiało rozglądam się ... ktoś wychodzi obtrzepuje ręce ... nabieram śmiałości ... okazuje się, że już jestem w kiblu ;) ... no to pach, na salę z pisuarami ... a tu ciach, dzieła sztuki jakieś ... no to bach ... profanacja. Pierwszy raz w życiu wysikałem się na dzieło sztuki ;) Po sikundzie zapomnienia przyszła wreszcie kolej na degustację. WOW !! Zostaliśmy zaproszeni do specjalnej sali degustacyjnej. Ta dopiero, zrobiła wrażenie ... Sala Morska - to pomieszczenie niczym kapsuła Kapitana Nemo. Akwaria, koła sternicze, mostek kapitański, mały stawik, wino ... dużo wina ... do tego nastrojowa muzyczka i mamy wszystko co potrzeba do ... orgazmu. Naprawdę niesamowite dopełnienie wycieczki. Pani przewodnik opowiada jeszcze chwilkę o mikroklimacie panująym we wnętrzach Cricova. Jest podobno idealny do przechowywania wina, a idealność tą odkryli chłopi drążący skałę pod budowę stolicy i okolicznych gospodarstw. Nikt tego wcześniej nie badał. Przez przypadek odkryto najlepsze możliwe warunki do przechowywania wina - wysoka wilgotność 95-98%, stała temperatura powietrza 12-14°C i właściwa jego cyrkulacja. Próbujemy siedmiu rodzaji "produktu właściwego". Do degustacji przeznaczone są specjalne, limitowane serie i powiem szczerze, że mój nisko wykształcony węch i smak nie poznał się zbytnio na dobrych gatunkach. Jestem winnym ignorantem. Miast smakować i się delektować, po prostu ... się upiłem. Dobrze, że tu można jeździć po pijaku ;) Najbardziej smakowało mi Szampańskoje ... zresztą nie wiem czy najbardziej smakowało, ale na pewno najlepiej wchodziło. Degustacja to nie tylko wino. Były wielkie półmiski z winogronem i różnymi innymi owocami, kilka rodzajów żółtego sera, kanapki, orzeszki, pyszne nadziewane bułeczki ... Zastaw się, a postaw się.

 

Przyjemność zwiedzenia piwnicy, rozpicia 7 butelek ekskluzywnych trunków i wyjszczania się na dzieło sztuki kosztowała mnie 600 lei, czyli jakieś 160 zł. Jeśli ktoś chce taniej, zapraszam do mojej piwnicy, będzie za darmo ... ale tylko pod warunkiem, że przyniesiesz wino ze sobą.

Na koniec chcę podziękować Rois za wielkie poświęcenie i determinację w przygotowaniu tak atrakcyjnego programu na ostatni dzień pobytu w Mołdawii. Dziewczyna w wielkim deszczu jechała na rowerze ponad dwadzieścia kilometrów, tylko po to aby mnie odebrać od Żeni i zawieść do Cricovej. Później zrobiliśmy jeszcze trzydzieści kilometrów, przemoczeni do suchej nitki ... mimo wszystko szczęśliwi jak małe dzieci.

 

NADDNIESTRZE

 

Naddniestrzańska Republika Moldovy - państwo, które nie istnieje na żadnej mapie i nie jest uznawane przez żadne inne państwo świata. Uznawane jest jednie przez podobne sobie niby państwa - Abchazję i Osetię Południową. Bardzo to dla mnie dziwne i niezrozumiałe, bo Naddniestrze posiada wszelkie znamiona państwowości. Ma swój parlament, prezydenta, wojsko, milicję, walutę i całkowicie niezależne prawo i granicę. Ciekawą sprawą jest Rubel Naddniestrzański, bity w Mennicy Polskiej. Swego czasu powstał nawet wielki międzynarodowy konflikt ... bo jak to tak można bić walutę dla państwa które nie istnieje. Na szczęście biznes is biznes i MP wytłumaczyła ten fakt twierdząc, że realizuje zamówienie klepania żetonów a nie waluty. Polak potrafi ... Kolejna ciekawostka monetarna to awers na którym widnieje ta sama postać niezależnie od nominału - postać Aleksandra Suworowa. Szkoda, że nie udało mi się pozyskać, przynajmniej do zdjęcia "żetonu" 25 dolarowego, byłby dopełnieniem dziwów tego państwa ;)

 

Jadąc tam byłem pełen obaw. Przede wszystkim bezpieczeństwo - bo czy uda mi się wydostać z tego państwa w razie "W", skoro nie ma tutaj żadnej polskiej placówki dyplomatycznej ?? Pierwsze co musiałem zrobić to wymienić swoje ostatnie, paskudne eurosie na piękne ruble. Czytając wcześniej o Naddniestrzu jako o "skansenie komunizmu", byłem przekonany o problemach przy wymianie i wszelkich innych codziennych czynnościach. Oczywiście okazało się to kolejną bzdurą z pewnego "Przewodnika po Mołdawii" ... Tfu ... szkoda kasy. Okazało się, że poza obowiązkiem zameldowania się nie istnieją inne utrudnienia pobytu w tym kraju. Mnogość banków zaskoczyła mnie ... niczym w Lublinie na Krakowskim Przedmieściu ... do tego, same egzotyczne nazwy ;)

 

Oficjalnie Naddniestrze jest biedniejsze nawet od Moldovy, co kwalifikuje je do określenia jako najbiedniejsze państwo Europy (gdyby istniało oczywiście). Dane oficjalne są jednak lekko mówiąc nieprawdziwe, bo nie obejmują najważniejszej dziedziny gospodarki - nielegalnego przemysłu zbrojeniowego. A ten kwitnie w najlepsze. Podobno największe na świecie podziemne, nielegalne fabryki broni zaopatrują większość "nielegalnych" armii świata, w tym wszelkiej maści terrorystów. Fabryki są własnością ukraińskich oraz rosyjskich oligarchów co zapewnia im długi i beztroski byt oraz odpowiednie licencje na produkcję nowoczesnej broni. Zapakowane po brzegi ciężarówki jeżdżą przez nikogo nie zaczepiane do Odessy, gdzie są rozpakowywane i wysyłane w świat. Gdzie dokładnie - nikt nie wie. Nad "bezpieczeństwem" przemysłu Naddniestrzańskiego czuwa stacjonująca tu 14 armia rosyjska.

 

Wszędzie jest widoczna przyjaźń rosyjsko - naddniestrzańska. Początkowo myślałem, że to tak tylko na pokaz, ale po rozmowach z ludźmi wiem jak wielka jest ich miłość do Matki Rosji. I całkiem słusznie zresztą ... z ich punktu widzenia. Gdyby nie pomoc Rosji, dawno poumieraliby z głodu. Matuszka zapewniła im naprawdę niezłe warunki życia, z roku na rok coraz lepsze. Naprawdę byłem pod wrażeniem czystości, ogólnie panującego ładu i składu czy poczucia estetyki tutejszej ludności.

 

Stolica - Tiraspol to około 160 tysięcy mieszkańców, co stanowi prawie połowę całego społeczeństwa. Choć nie ma tu praktycznie żadnych zabytków czy innych powszechnie uznawanych atrakcyj, miasto bardzo mi się spodobało ... pomimo wszędobylskiego Lenina, Marksa czy Engelsa. Pozytywne wrażenie, sprawiała również zadbana zieleń. Tak jakoś kolorowo wszędzie było i wcale dominującym kolorem nie była komunistyczna czerwień. Wielki plac Suworowa, Memoriał Sławy, Park Pabiedy czy Bulwar Naddniestrzański to naprawdę pięknie skomponowane tereny. Biznes to przede wszystkim koncern Sheriff, własność syna pana prezydenta. Są to między innymi: sieć supermarketów oraz stacji benzynowych, a także elitarny klub futbolowy ze wspaniałym kompleksem sportowym. Istnieje też small biznes, nieźle rozwinięty. Da się kupić praktycznie wszystko, a ceny są na naszym polskim poziomie. Mam nadzieję, że będzie mi dane jeszcze raz odwiedzić to państwo. Chciałbym poznać je lepiej niż tym razem i nie ograniczać się do stolicy. Chociaż podróż rowerem do granicy czyli ok. 70km, dała mi namiastkę tego jak żyje się w innych naddniestrzańskich miastach oraz na wsi, nie podejmę się opisywania ...

 

Z Tiraspola udałem się z powrotem do granicy z Mołdawią i niestety okazało się, że jest to przejście tylko dla "swoich", czyli Mołdawian i Naddniestrzańców. Oczywiście mógłbym się przez nie przedostać, ale kosztowało by mnie to 20$, a to kłóciło by się z moimi zasadami. Można dać łapówkę, ale za "coś". Tu zabrakło tego czegoś, nawet szlabanu by nie podnieśli, bo go nie było. Zły postanowiłem pojechać objazdem, trochę na około. Przekraczając granicę z Ukrainą i obliczając dodatkowe kilometry, postanowiłem jak najszybciej dojechać do Odessy i pominąć odwiedzenie Twierdzy Akerman. Wiedziałem, że pociąg do Lwowa mam o 19:05 i chciałem na niego zdążyć. Na stacji kolejowej byłem za pięć osiemnasta i okazało się, że jest wagon jadący bezpośrednio do Lublina. Pociąg rusza za pięć minut ... Zdążyłem.

 

Tego dnia pobiłem swój rowerowy rekord. Przejechałem 140 kilometrów w osiem godzin z pełnym obciążeniem i dodatkowo przekraczając dwie granice. Padłem jak zabity w swoim przedziale klasy kupe. We Lwowie wyskoczyłem do sklepu zrobić ostatnie zakupy "wolnocłowe". Dwa wina Kagor, dwie żurawinki Nemiroff, dwa ziołowe Balzamy i dwa kartony PallMall. Fajki po sprzedaży zasponsorowały mi pozostałe zakupy. Trochę bałem się, że przegiołem z ilością i moja kontrabanda zostanie ujawniona przy kontroli na granicy. Niepotrzebnie ... Tym razem mi się udało. Nie udało się za to innym. Wagon dokładnie sprawdzono, rozkręcono i skręcono z powrotem. Znaleziono dwa wory fajek i bóg wie co jeszcze ... W Przemyślu zmieniono nam podwozie, a gdy je zmieniano wyskoczyliśmy z zapoznanymi Polakami zwiedzić miasto. Przejąłem rolę przewodnika oprowadzając ich po Starym Mieście. Zaszliśmy do Muzeum Dzwonów i Fajek, gdzie nigdy wcześniej nie byłem, bo albo było zamknięte albo nie miałem czasu. Przemyśl jest takim naszym, polskim zagłębiem ludwisarskim. Powstały tu np. trzy dzwony na zamówienie Papieża Piusa XI, ponad 200 dzwonów wykonanych dla Ojca świętego Jana Pawła II, dzwon do Katedry Lubelskiej, dzwon na ?Dar Pomorza?, trzy dzwony na polskie cmentarze w Katyniu, Charkowie i Miednoje, największy dzwon wykonany w historii Polski 11600 kg oraz wiele, wiele, wiele innych. Po muzeum mieliśmy jeszcze dużo czasu aby poszwędać się trochę po mieście. Obeszliśmy wszystkie ważniejsze zabytki i wróciliśmy do pociągu z kilkoma polskimi piwami. Jakoś nie mogłem się przekonać do rodzimych wyrobów browarniczych i znowu utwierdziłem się w przekonaniu o słuszności niepicia.

 

Na zakończenie chciałem jeszcze raz podziękować wszystkim osobom, które pomogły mi w mojej podróży. Zacznę więc od Leonida ze Lwowa - dziękuję. Valentin, Żenia, Inspirado, Rois i wszyscy inni z Kiszyniowa, pominięci imiennie, ale mający swój wkład - dziękuję.

 

Już za Wami tęsknię ... Do zobaczenia w przyszłym roku ...

 

Grzegorz Czorapiński

Top