• 01.jpg
  • 02.jpg
  • 03.jpg
  • 04.jpg
  • 05.jpg
  • 06.jpg
  • 07.jpg
  • 08.jpg
  • 09.jpg
  • 10.jpg
  • 11.jpg
  • 12.jpg
  • 13.jpg
  • 14.jpg
  • 15.jpg
  • 16.jpg
  • 17.jpg
  • 18.jpg
  • 19.jpg
  • 20.jpg

Dookoła Sycylii '11

Leciałem długo. To była moja pierwsza tak spokojna, choć męcząca gwiezdna podróż. Nic nie zapowiadało zbliżającego się wielkiego, makabrycznego odkrycia. Na obiad przyrządziłem sobie tradycyjną potrawę podróżniczą - zupkę chińską. Chiny zawładnęły galaktyką i nikt już nie pamiętał okresu wielkiej nędzy jaki panował przed nastaniem dynastii Mao. Teraz jedzenia było pod dostatkiem. Zresztą ... Hmmm. Niczego nie brakowało. Ogólnie panujący porządek i dobrobyt był dziełem milionów ludzi i tysięcy lat wyrzeczeń ... Wielki uzurpator Mao VII otoczył się mądrymi i oddanymi sprawie przywódcami. Admirałem gwiezdnej floty był Augusto Pinochet, jego bezpośrednim zastępcą Francisco Franco, a odpowiedzialnym za skarbiec Głównym Ekonomistą Kraju - Milton Friedman ...

 

Gdy zbliżałem się do Ziemi, nagle zobaczyłem jakieś silne, wręcz oślepiające światło. Założyłem swoje nowe okulary, które nabyłem na największym międzyplanetarnym targowisku - arabskiej kolonii Marakezji. Ciągle nie potrafiłem zidentyfikować źródła tego oślepiającego blasku. Wyjąłem globus, ale ten nie był zbyt dokładny. Wprowadziłem  więc  współrzędne do mojego urządzenia nawigacyjnego, ale wypluło jeden wielki znak zapytania i ... się popsuło. Jako miejsce awaryjnego lądowania wybrałem jedyne miejsce na Ziemi widoczne z kosmosu gołym okiem. W młodości słyszałem, jakoby był to Wielki Mur Chiński. To nie wyglądało jednak na fortyfikacje a na wielką trójkątną plamę. Przechodząc na ręczne sterowanie musiałem wyciągnąć peryskop, który ułatwiał poruszanie się na azymut w trudnych warunkach jakie panowały w okolicach tego trójkąta. Lądowanie było naprawdę miękkie, zapadłem się w czymś dziwnym, bliżej nie określonym. Cztery metry dzielące mnie od powierzchni pokonałem w dwadzieścia letnich minut. Wypełzłem wreszcie na powierzchnię. Lądowisko było otoczone wielkimi plakatami powitalnymi. Wielkie czarne napisy na białym płótnie nie były jednak dla mnie zrozumiałe. Nie znałem tego języka. "Benvenuti in Sicilia" - szto eta ?? Rozejrzałem się dookoła. Napisy były w różnych językach "Welcome to Sicily", "Willkommen auf Sizilien" ... Było nawet po starocerkiewnosłowiańsku, ale w moim języku niestety nie. Szybko wklepałem ten tekst do podręcznego translatora. "Witamy na Sycylii" - wydrukowało mi urządzenie wielką czcionką na monitorze. No nieźle !! Wylądowałem na wielkim wysypisku śmieci widocznym gołym okiem z kosmosu, które nazywa się Sycylia ...

 

Taki oto sen przyśnił mi się trzeciej nocy spędzonej na Sycylii. Koszmar prześladował mnie przez wszystkie jedenaście dni podróży po tej jakże pięknej, ale niesamowicie zaśmieconej wyspie. Nie wiem do czego porównać syf tam panujący, bo nigdy czegoś takiego nie widziałem. Mogę jedynie snuć domysły, że tak wyglądałaby Polska gdyby przez 20 lat nikt jej nie sprzątał lub gdyby rozrzucić wszystkie śmieci z Rokitna na mojej dzielnicy. Nie przesadzam !! A gdy dziewiątego dnia zajechałem do Palermo ?!?!

 

No nic. Posłuchajcie mojej opowieści. Postaram się aby śmieci nie zdominowały przyjemności jakich doznałem wśród gościnnych i życzliwych Sycylijczyków. Zacznijmy więc od początku ...

Wylądowałem punktualnie przed czasem. Na lotnisku poznałem Maćka z Zielonej Góry, który również przyleciał z rowerem. Jednak nasze cele były różne ... On bez bagażu na sportowo, ja tradycyjnie z namiotem i sakwami - pełne obciążenie. Chwilę porozmawialiśmy, wsiadł w taksówkę i pojechał do hotelu. Na lotnisku zostałem szybko ... wyrzucony za drzwi - przerwa techniczna między 23:50 a 4:00. Rozłożyłem się na ławce pod wejściem i przez nikogo nie niepokojony przespałem do siódmej. Dwadzieścia minut później jechałem w kierunku Marsali, przypadkowo odkrywając rozległe, urocze solne bagna. Wrażenia ?? Hmmm. Niesamowite ... jak zwykle gdy widzę coś po raz pierwszy w życiu ;)

Czym są saliny, widać na zdjęciach. A chcąc je opisać ?? ... Kawałek zatoki, przerobiony dzisiaj na rezerwat, to przede wszystkim solonośne bagna, które podzielono siecią alejek na takie niby baseny. Alejkami tymi można poruszać się po całym rezerwacie, można dotrzeć do muzeum, można ... zabłądzić. Czasem zamiast alejek, zdarzają się drewniane kładki, które pod naciskiem moich stu kilo plus rower dostarczają organizmowi jakże niezbędnej adrenaliny ... Tu pojawia się paradoks - jeśli kiedykolwiek miewam chwile zwątpienia wybierając rower jako środek lokomocji, w takich momentach wiem, że wybrałem najlepiej; piechotą za wolno, samochodem za szybko i nie wszędzie mogę wjechać ... z drugiej jednak strony, lubię czuć grunt pod nogami. Sól wydobywano tu, już w czasach starożytnych, a wszędobylskie wiatraki przepompowywały niegdyś wodę pomiędzy basenami. Dzisiaj to tylko atrapy, których rolę przejęły mechaniczno-elektryczne paskudztwa widoczne tu i ówdzie. Niby nic niezwykłego, zwyczajne zakłady produkcyjne ... a jednak robią wrażenie. Jest to pierwsza atrakcja, dostępna po opuszczeniu lotniska, a dobry początek wróży wspaniałą przygodę.

Jadąc dalej w kierunku Marsali, mogę podziwiać nadmorski krajobraz utkany z kilku małych wysepek. Jedna z nich - Mozia, dostępna jest na wyciągnięcie ręki, dosłownie kilka ruchów pedałami. Ach, gdyby tylko był jakiś mostek ... Znowu myślę o potędze roweru. Czy gdybym jechał autem, wybrałbym tą trasę ?? Nie !! Zawsze podświadomie skracam sobie drogę. Myślę tylko o pokonaniu trasy z punktu A do punktu B. Patrzę przed siebie, nie rozglądam się na boki. Cała droga miga mi tylko jakbym, niczym koń dorożkarski miał klapki na oczach. A tfu !! W poprzednim życiu musiałem być ślimakiem ...

Do Marsali wjechałem myląc drogę - od strony dzielnicy arabskiej. Typowo - brud, smród i ubóstwo, mniej typowo - przejeżdżając przez jakiś suk, nikt mnie nie zaczepia i nie namawia do zakupu niepotrzebnych wyrobów chińskiej twórczości użytkowej. Na straganach mydło i powidło - Tutto uno euro. Przejeżdżam przez różne zakamarki i tracę trochę czasu na znalezienie właściwej drogi. Nikogo nie pytam jak dojechać do centrum, poradzę sobie. Wyjmuję aparat i ... nie robię ani jednego zdjęcia. Natychmiast go chowam, bo widzę że moje SD15 zmienia się w AK-47. Czuję się jak terrorysta. Życie znika, pojawia się wielki poatomowy grzyb - jestem toksyczny lub dotknięty serową zgagą. Dojeżdżam wreszcie do centrum. Ładne. Wyjmuję aparat, życie trwa, nikt nie zwraca na mnie uwagi. Uff ... Zaczepia mnie ktoś po Polsku - "Cześć Grzesiek". WOW !! Zdziwiony odwracam się, a tam stoi Maciek, którego poznałem na lotnisku. Dalszą trasę tego dnia pokonujemy razem. Noc również spędzamy wspólnie - On wynajmuje pokój, a ja korzystam z uprzejmości właścicielki i rozbijam namiot na dachu. Tuż obok jest jego pokój. Biorę prysznic, jem kolację i po kilku piwach idę spać. Maćkowi trudno zrozumieć moje zamiłowanie do niewygodnej szmacianej budy, a mnie trudno zrozumieć jego zamiłowanie do komfortowego pokoju. Gdyby nie deszczowe chmurki, spałbym bez namiotu ...

Tego dnia zwiedziliśmy Cave di Cusa, kamieniołom z którego pozyskiwano budulec na świątynie Selinuntu. Przewodnik National Geographic twierdził, że to miejsce jest znacznie urokliwsze od samego Selinuntu. Prawda jednak jest taka, że nie ma tam nic atrakcyjnego. Pan autor powinien zapłacić nam odszkodowanie za straty moralne i oddać po dwa euro za bilety wstępu. Nie wspomnę co powinien zrobić zarząd muzeum ... Zwiedzamy też właściwe świątynie - kopara w dół i pokłony do ziemi na cześć starożytnych budowniczych greckich. Ci Panowie wiedzieli jak budować ... Brawo !! Rozległe ruiny wielu świątyń, położenie z dala od nowoczesnych blokowisk, na wzgórzach przy samym morzu ... Ach, rozkosz dla oczu !! Nocleg mamy dosłownie trzy kroki dalej ...

Rano wymieniamy się kontaktami i żegnam się z Maćkiem. Musi mocno pedałować, bo przyleciał tylko na tydzień. Całą trasę chce pokonać wyłącznie na rowerze. Ambitne zadanie ... Jak się później dowiaduję, nie udaje mu się i około trzysta kilometrów podjeżdża autobusem. Mimo wszystko średnia wychodzi mu ponad sto trzydzieści kilometrów dziennie. BRAWO !!

Znowu jestem sam. Lubię swoją niezależność i samowystarczalność. Nie muszę dostosowywać swojego tempa do innych, zwykle szybszych rowerzystów. Powoli mijają mi kilometry, dużo zwiedzam i fotografuję. Kilometrów jedynie sześćdziesiąt trzy i wczesna godzina, ale miejsce w którym się znalazłem jest tak urokliwe, że czas kończyć i pobyczyć się na plaży. Znajduję nieczynny bar i tradycyjnie na jego tarasie rozbijam namiot. Otacza mnie naprawdę kupa pięknego piasku, po horyzont ani żywej duszy. Zbieram kilka muszelek - to pierwsze suweniry dla Weroniki. Lubi takie drobiazgi ... Muszę jeszcze wrócić do miasteczka na zakupy, nie spodziewałem się, że tak szybko zakończę dzisiejszy dzień. Eraclea Minoa, to typowo turystyczna osada z dużą ilością wolnych pokoi i zamkniętych sklepów.

 

Jakimś cudem znajduję czynny supermarket. Zaopatrzenie fatalne, ale udaje mi się zrobić skromne zakupy z przewagą włoskiego piwa. Wracam na plażę i rozpoczynam totalne lenistwo. Czuję zapach prawdziwej wolności ...

 

Gdy zaczynam konsumować artykuły tak zwane spożywcze, atakuje mnie wielkie kudłate psisko. Na szczęście atakuje językiem, ale jest tak nachalne, że nie pozostaje mi nic innego niż głodówka w imię dokarmienia tego poczciwego stworzenia. W porę jednak się opanowuję i dzielę porcję na dwa - drugą część zostawiam mu na później. Gdyby zjadło całość na raz, zamiast pomóc mocno bym mu zaszkodził. Psisko nie odstępuje mnie ani na krok i śpi tuż obok namiotu. Rankiem dostaje śniadanie i zalizuje mnie prawie na śmierć. Gdy odjeżdżam odprowadza mnie do bram miasta ...

 

Następnego dnia robię jeszcze mniej kilometrów, a to za sprawą miejsca w jakim się znalazłem. Agrigento robi na mnie tak wielkie wrażenie, że łażę po nim w te i wewte przez ponad dwie godziny. Rower zostawiłem przy kasie i bez zbędnego obciążenia zwiedzam starożytne ruiny greckiego pochodzenia. Myślę, że nawet w samej Grecji nie ma nic równie atrakcyjnego - niesamowite połączenie starego i nowego. Ktoś miał naprawdę dobry pomysł, aby w wiekowe ruiny świątyń i pałaców wkomponować stylizowane na starocie nowoczesne rzeźby Mitoraja. Artysta polskiego pochodzenia - Igor Mitoraj, wykonał wiele dziwacznych, poszarpanych i poucinanych, gigantycznych rozmiarów odlewów. Kawał naprawdę świetnej roboty. To trzeba koniecznie na własne oczy zobaczyć !!

Z Agrigento wyruszam dosyć późno i nie mam wiele czasu na szukanie noclegu. Wybieram na mapie miejsce, które wydaje mi się atrakcyjne i leży w zasięgu godziny pedałowania. Mam lekkie obawy bo droga prowadzi donikąd ... Trafiam jednak w dziesiątkę. Znowu piękna plaża, tyle że bar czynny. Dziwne. Rozmawiam chwilę z właścicielem i pozwala mi się rozbić gdzie tylko zechcę. Rankiem próbujemy chwilę porozmawiać, a gdy dowiaduje się, że jestem Polakiem ... gotuje mi szklankę mleka i sporządza wielką panini. Otwiera mi też prysznic z ciepłą wodą. Głupio nie skorzystać ...

 

Dzisiaj postanawiam zagęścić ruchy i nadrobić trochę kilometrów. Przejeżdżam ponad sto trzydzieści i wieczorem ląduję w Ragusie. To duży sukces, okupiony jednak niemożnością sensownego rozbicia namiotu. Szukam stacji kolejowej. Ruch prawie zerowy i tylko kilku bezdomnych zaczepia mnie i wskazuje, która ławka może być moja i na niej rozkładam obozowisko. Zapraszają mnie na jakiś bimber. Próbuję grzecznie odmówić, ale niestety muszę łyknąć. Mocno oporny nie jestem, ale gdy opowiadają z czego to świństwo jest zrobione, nabieram lekkiego obrzydzenia i strachu przed ... Ale skoro oni żyją to i ja będę żył, dodatkowo wzbogacony o pewne  smakowe doświadczenia. Ragusa to właściwie dwa miasta - stare oraz nowe. To pierwsze to Ragusa Ibla, usytuowane na dole nowego miasta. Sam zjazd z górnego miasta do dolnego jest szybki i piękny, ale w Ibli zaczynają się prawie pionowe podjazdy, a raczej podejścia. Miasto, naprawdę cudowne. Warto się zmęczyć, aby tu dotrzeć. Są piękne kościoły i wąskie, kręte uliczki ze starymi kamieniczkami. Szkoda, że nie mam za dużo czasu i nie mogę się dłużej powłóczyć i zagubić w labiryncie wiekowych budynków. Mimo wszystko spędzam tu trochę więcej czasu niż początkowo zamierzałem i postanawiam, że w Modice wsiądę w pociąg. Od postanowienia do realizacji jednak droga daleka ... Dzisiaj jest niedziela i pociągi nie kursują. Trudno, jakoś przeżyję.

Droga do Noto - perełki sycylijskiego i światowego baroku to wysokie podjazdy. Naradzam się sam ze sobą i postanawiam pojechać dłuższą drogą, ale po płaskim - wzdłuż wybrzeża. To jedynie słuszna decyzja. Nocleg znowu na plaży - ta niestety mocno uprzemysłowiona ... Docieram wreszcie do Noto. Po raz kolejny muszę stwierdzić, że czegoś takiego wcześniej nie widziałem. Barok wylewa się z każdej, maleńkiej nawet dziury. Wszystko jest obrzydliwie piękne i niestety strasznie turystyczne. Mam ochotę na coś gorącego, ale w knajpach ceny zabójcze. W ramach protestu rozsiadam się wygodnie na ławeczce głównego placu i wyjmuję wszystko co mi pozostało do zjedzenia. Opycham się ciabatą, żółtym serem i pomidorami ... znowu. Rozglądam się za pamiątkami, ale ceny mocno zniechęcają - głupi magnesik na lodówkę kosztuje pięć euro. Wyjeżdżam z miasta i wśród pięknych okoliczności przyrody dojeżdżam do Syrakuz. Nowe miasto jest paskudne jak kobieta, z którą straciłem cnotę, ale stara część położona na wyspie ... Hoho !! Ortigia to chyba najwęższe uliczki jakie mogą istnieć, ledwo się w nich mieszczę moim wypchanym sakwami rowerem. Zwiedzam starą jak świat wysepkę i wpadam na głupi pomysł wynajęcia jakiegoś zapchlonego pokoiku. Po usłyszeniu ceny, szybko mądrzeję - zostanę jednak przy namiocie. Opuszczam więc szybko Syrakuzy i rozbijam się pośrodku jakiegoś  śmierdzącego kombinatu przemysłowego. Ta część Sycylii jest mocno zdominowana takimi klimatami.

Następny dzień to droga do Catanii. Znowu chcę wsiąść w pociąg - czas zaczyna naglić. Zostało mi zaledwie cztery dni, a nie jestem nawet w połowie drogi. Z pociągu jednak nic nie wyszło. Byłem pewien, że pociągi osobowe podobnie jak w Polsce zatrzymują się na każdej stacji kolejowej. Na mojej jednak postój miał jeden pociąg dziennie. Pojechałem więc rowerem. I dobrze, bo do Catanii miałem ze czterdzieści kilometrów, a droga była płaska. Drugie co do wielkości miasto na wyspie, ale pod względem urody to też drugie, tyle że od końca. Albo nie potrafiłem znaleźć nic atrakcyjnego, albo miasto jest naprawdę brzydkie. Jedyne co znalazłem to czarna skała na której jest posadowione cała Catania. W tej okolicy wszystko jest na czarnej skale, bo jest ona wynikiem niszczycielskiego działania Etny. Wiele budynków jest wykonane właśnie z takiego kamienia, a gdzie okiem sięgnąć wszystko jest czarne. Szczególnie ładnie wygląda to na wybrzeżu, gdzie woda rozbryzguje się na wysokich czarnych skałach. Jest też wiele bomb wulkanicznych wystających z morza. Kurcze !! Ależ siła drzemie w Sycylijczykach !! Etna jest wyjątkowo czynnym wulkanem i wyjątkowo często jest źródłem zniszczenia. Ludzie Ci, zdają się tym faktem zupełnie nie przejmować i za każdym razem odbudowują to co zniszczą kolejne pokłady lawy czy trzęsienia ziemi. Paradoksalnie, najżyźniejszą glebą dającą najlepsze plony jest wulkaniczny pył ... Szkoda, że nie dane było mi wejść na Etnę. W ostatniej chwili organizator odwołał wyprawę z powodu załamania pogody. Plan nie został wykonany, więc w przyszłości będę musiał tu wrócić ...

CDN ...

 

Top