Maroko - moja subiektywna opowieść
Maroko w moich oczach, okazało się krajem zupełnie innym od tego jakim przedstawiają go przewodniki czy inne relacje. Mój opis będzie więc mocno subiektywny i mam nadzieję że zachęcający do odwiedzenia tego pięknego, dziwnego kraju. Zapraszam. Maroko powitało nas wielkimi żywiołami, będącymi tam normalnością i codziennością, a mnie znanymi jedynie jako klęski żywiołowe. Deszcz, który lał się z nieba przez pierwsze dwa dni podróży, to u nas pospolicie nazywane oberwanie chmury. Skutecznie zawrócił nas z planowanej trasy, którą postanowiliśmy odwrócić i zacząć od końca. Wynajmujemy auto z kierowcą. Po dotarciu na przedmieścia Agadiru, okazuje się że tu jest jeszcze gorzej. Wycofujemy się więc i dzięki naszemu szoferowi, dzięki jego znajomości terenu, udaje nam się w ostatniej chwili przedostać przez ostatniczynny most.
Nasz nowy kierunek to Marakesz. Kierowca wysadza nas na dużej stacji benzynowej, z solidnym zapleczem. Właściciel stacji pozwala nam wziąść prysznic i rozbić namioty w jednym ze swoich wielkich garaży.
Po ukończeniu wszystkich czynności porządkowych idziemy do przystacyjnej restauracji. Zapoznajemy się z kilkoma autochtonami i zostajemy skierowani do części dla turystów. Zjadamy pierwszego naszego tadżina, który jest naprawdę wyśmienity. Tadżin to tradycyjna marokańska potrawa duszona przez dwie, trzy godziny na specjalnym palenisku pod ceramicznym naczyniem o charakterystycznym kształcie komina. Po pysznej kolacji udaliśmy się do namiotów i w poczuciu dobrze spędzonego dnia położyliśmy się spać. Ranoszybko zwinęliśmy obóz i poszliśmy podziękować właścicielowi stacji za gościnę i upewnić się, czy na pewno nie chce od nas pieniędzy za prysznice i namioty. Następne trzy dni to kilometry spędzone na podróży do Marakeszu. Najpierw wysoko wysoko pod górkę i przebijanie się przez wysokie wzniesienia Atlasu Wysokiego. Później czekały na nas nagrody, bardzo szybkie zjazdy. Piękne zakręcone serpentyny dostarczały mi chwil odpoczynku, odkrywając przede mną coraz to ładniejsze widoki. Marokańskie krajobrazy są naprawdę powalające, naturalne zbiorniki retencyjne wraz z wiosennymi roztopami powiększają się wielokrotnie i osiągają rozmiary wielkich jezior. Nigdy wcześniej nie widziałem tak pomarańczowej wody ani takich gajów palmowych. Ale i tak, największe wrażenie zrobiły na mnie kozy pasące się na czubkach drzew. Tego w polsce nie zobaczymy. Często zatrzymywałem się na małą foto-chwilę.
Marrakech
Do Marakeszu dojechaliśmy późnym popołudniem. Znaleźliśmy tani, całkiem czysty i wygodny hotel za 50 DH, czyli ok. 19 zł. W mieście spędziliśmy cały dzień oraz dwie noce. Pierwszego wieczoru poszedłem na spacer pod minaret meczetu Kotubijja. Meczet wraz z otaczającym parkiem zrobił na mnie naprawdę duże wrażenie, tak duże, że następnego dnia postanowiłem odwiedzić go jeszcze raz i podziwiać go w świetle słonecznym. Bardzo ciekawe są legendy, które towarzyszą tej budowli np: jedna mówi, iż miedziane kule na kopule są wykonane ze szczerego złota - biżuterii zabranej żonie przez sułtana Jakuba Al-Mansura. Przetopienie tej biżuterii było dla niej karą za złamanie postu w ramadanie. Druga legenda mówi o fakcie precyzyjnego obliczenia środka ciężkości tych kul, które podobno nie są niczym do siebie przymocowane, a jedynie położone jedna na drugiej. Obie historyje są bardzo ciekawe, jednak nie daję im wiary ;)
Po obejrzeniu meczetu, postanowiłem zwiedzić podobno najpiękniejszy ogród Marakeszu - Jardin Majorelle. Samo poszukiwanie ogrodu było dużą przygodą. Dość oddalony od centrum, bez drogowskazów ułatwiających odnalezienie. Wiedziałem tylko że znajduje się w ville nouvelle czyli w nowej dzielnicy miasta. Mapa, kompas oraz GPS i kilkakrotna prośba o wskazanie drogi doprowadziła mnie w końcu do tego ogrodu. Zakupiłem bilet za całe 30 DH i wszedłem podziwiać. Tak, to faktycznie cudo. Taki jakby ogród botaniczny. Różne egzotyczne drzewa, krzewy i kwiaty w połączeniu z atrakcyjnymi budowlami typu altanka, stawik czy fontanna swoją urodą przewyższały widziane dotychczas przeze mnie ogrody, parki czy palmiarnie. Z ogrodu nie chciało się wychodzić. Jego urok, zapach oraz cień pozwalały na odrobinę odpoczynku i relaksu z której chętnie skorzystałem. Po wycieczce do ogrodu Majorelle, który swą nazwę wziął od nazwiska pierwszego właściciela, francuskiego malarza Jacques'a Majorelle, który założył ogród w latach dwudziestych wieku minionego, udałem się na spacer po medinie i sukach.
Medina czyli stare miasto Marakeszu, to ciągnące się w nieskończoność suki. Zabłądzić tu naprawdę łatwo, dodatkowo w każdej uliczce, przejściu i zakamarku czycha jakiś naciągacz - naganiacz, który zrobi wszystko aby zaciągnąć do swojego czy zaprzyjaźnionego sklepiku. Zrobi też wszystko aby zrobić w nim wielokrotnie przepłacone zakupy. Po dotarciu do punktu orientacyjnego, pierwsze co postanowiłem zrobić to pożądnie zjeść. Tadżina już próbowałem, więc teraz wybór padł na kuskus. Przyniesiono mi więc pożądną porcję kuskusa z wkładką z kury. Wszystko to z pysznymi duszonymi warzywami doprawione świetnymi przyprawami. Opinia o Maroko jako kraju gdzie najlepiej przyprawia się potrawy jest całkowicie zasłużona. Marokańczycy to prawdziwi mistrzowie przypraw. Wracając do hotelu udało mi się zrobić kilka zdjęć przechodniom oraz sprzedawcom i ich zajęciom. Robienie zdjęć ludziom w Maroko, należało do najtrudniejszych wyzwań. Żadne ze zdjęć postaci nie zostało przeze mnie zrobione w satysfakcjonujący mnie sposób. Wszystkie były robione praktycznie z ukrycia i zupełnie bez możliwości kadrowania. Były zupełnie przypadkowe. Efekty końcowe są więc również przypadkowe i niezadowalające. Gdybym miał więcej czasu na przebywanie wśród ludzi i gdybym posiadał jakiś dyskretniejszy aparat, ewentualnie gdybym chciał płacić ludziom za zrobienie im zdjęcia pewnie byłbym w stanie wykonać bardzo dobre portrety. Czasu ani dyskretnej kamery niestety nie miałem, a za zdjęcia płacić nie chciałem. Wielokrotnie chcąc wykonać zwykłe zdjęcie zbiegali się ludzie żądając zapłaty. Najgorsi byli sprzedawcy wody, oni bili rekordy szybkości robienia uników od darmowych zdjęć. Z drugiej strony w bezczelny sposób żądali zapłaty za niepozowanie do zdjęcia ;) Kwestia kasy za zdjęcia to kwestia tylko dużych miast, co nie oznacza że na prowincji było łatwiej. Tam ludzie po prostu skutecznie i stanowczo unikali zdjęć. Po kilku próbach poddałem się i przestałem je robić, szanując ich prywatność.
Nie było możliwości abym nie pomylił drogi. W poszukiwaniu właściwej drogi, błąkałem się naprawdę długo. Wreszcie trafiłem w miejsce, z którego znałem drogę - teraz trafiłbym do hotelu z zamkniętymi oczyma. Jemaa el fna - główny plac marakeszu, inny od wszystkich. Całą dobę coś się tutaj dzieje, jedni sprzedają inni kupują ... a kupić tu można wszystko ... sprzedawcy wody, ślimaków, świeżo wyciskanych soków z pomarańczy, suszone daktyle ... można zrobić tatuaż, pooglądać tresowane małpy, zaklinaczy węży, kupić kolorową czapeczkę .... dywan. Ruch jest ogromny - w dzień, w nocy ... niesamowite targowisko.
Zwróciła też na siebie uwagę mnogość form transportowych. Była naprawdę imponująca. Oprócz tak oczywistych jak autobus i bus występowały mniej oczywiste. Były petit taxis czyli małe taksówki miejskie, mogące poruszać się tylko w granicach miasta - zazwyczaj Peugeoty 106 lub Fiaty Uno. Były grands taxis czyli stare mercedesy lub Fordy, koniecznie w zielonym lub niebieskim kolorze, zabierające sześciu pasażerów i łączące komunikacyjnie miejscowości oddalone do kilkudziesięciu kilometrów od siebie. Kierowcy stali na postoju i wykrzykiwali kierunek jazdy, ruszali z miejsca po zebraniu kompletu pasażerów. Jeśli chciałeś jechać sam, musiałeś zapłacić za niewykorzystane wolne miejsca. O marokańskich możliwościach przemieszczania się można naprawdę wiele napisać ... osiołki, rowery, skutery, auta z dwiema kierownicami, wszelkiego rodzaju wozy, wózki, dorożki, stare mercedesy przerobione na siedmioosobowe taksówki, małe taksówki - petit taxis - fiaty uno, campery ... to tylko niektóre z nich. Poza tymi środkami transportu zbiorowego istnieją jeszcze różne formy transportu indywidualnego. Nie jestem oczywiście w stanie wymienić wszystkich, gdyż w wielkiej mieże zależą od pomysłowości samych zainteresowanych.
Podczas zwiedzania, któregoś tam z rzędu ogrodu Marakeszu natknąłem się na wystawę zdjęć różnych części świata, wykonanych z lotu ptaka i prezentowanych na bardzo dużych powiększeniach. Zwiedziłem ją całą, oglądając wszystkie prezentowane prace. Mojej fascynacji nie było końca ... być może powstały też nowe plany wyprawowe ... Wieczorem gdy zregenerowałem siły, oraz wskrzesiłem tylne koło swojego roweru, wymieniając w nim pęknięte szprychy, wyszedłem na jeszcze jeden spacer po wielkim mieście. Z całą pewnością prawdą jest, że miasto to ma swój własny, niepowtarzalny charakter i klimat. Pomimo swego całego pośpiechu, gwaru, zgiełku i pozornego bałaganu, w tym mieście da się bezpiecznie żyć. Tym dla mnie to było dziwniejsze, że bardzo nie lubię wielkich miast wraz z ich takimi właśnie wadami. Jest to największe arabskie miasto w jakim byłem, ale wcale nie najbardziej przerażające czy męczące.
I to już jest niestety koniec mojej przygody z tym miastem. Teraz jeszcze nie wiem czy chcę tu kiedyś powrócić ...
W stronę pustyni.
Po wyjeździe z Marakeszu moja droga wiodła już tylko w kierunku pustyni. Nie chciałem jednak jechać we wschodnio-południowy rejon, do Merzugi, gdzie są bez wątpienia najpopularniejsze wydmy i piaski Maroko. Chciałem mniejszej liczby turystów w bardziej odludnych stronach. Pojechałem więc na samo południe do miejscowości M'Hamid, aby tam podziwiać przepiękne, trudno dostępne wydmy Erg Chegaga. Droga z Marakeszu wiodła początkowo przez płaskie tereny u podnóży Atlasu Wysokiego, aby po 60 km zaczęły się ostre podjazdy. Najtrudniejszy odcinek do przełęczy Tiz'n Tichka, okazał się jednak mniej wymagający kondycyjnie niż się spodziewałem. Pokonałem go więc dosyć szybko i sprawnie. Tichka jest najwyższą przełęczą Maroka, jej wysokość to 2260 mnp. Trasa jest malownicza i mocno widokowa. Zresztą, śmiało można to powiedzieć o każdej trasie na mojej drodze ;) Po przejechaniu przełęczy jest jeszcze kilka mniejszych podjazdów, ale ogólnie jest to już wieeeelki zjazd. Taka mała-duża nagroda. Zapierające dech widoki rekompensowały mi trud podróży.
Atlas Wysoki przez Berberów go zamieszkujących nazywany jest Idraren Draren ? Góry Gór. Są to najwyższe góry Maroko oraz całej północnej Afryki. Najwyższy i najbardziej atrakcyjny do wejścia szczyt to Jebel Toubkal - 4167 m n.p.m. Niestety o tej porze roku dla takiego cepra jak ja - niedostępny. Idraren Draren to kilka czterotysięczników oraz setki mniejszych szczytów - takie małe pagórki po trzy tysiące ;) Mieszkańcy tych gór to całkowicie aspołeczni i żyjący zgodnie ze swoją tradycją, kulturą i wierzeniami Maurowie. Tacy "amisze" Atlasu Wysokiego. Mają oni wiele wolnościowych swobód nadanych im przez J.K.M. Muhammada VI i wcześniejszych władców. Nie otrzymują oni żadnej pomocy z budżetu monarchii, ale nie płacą też podatków. Podstawą miary ich bogactwa jest wielkość gospodarstwa domowego, liczba dzieci, liczba zwierząt ... oraz inne dla nas przyziemne przedmioty codziennego użytku.
Gdzieś przy drodze zauważyłem małą, może trzy - czterololetnią dziewczynkę. Podjechałem do niej aby się przywitać. Zrobiłem jej zdjęcie i pokazałem kilka innych na wyświetlaczu w aparacie, była zafascynowana. Poprosiła o trochę coca-coli, którą miałem w koszyku zamiast bidonu. Wyjąłem z sakwy kubeczek i nalałem jej do połowy. Wypiła zachwycona smakiem i bąbelkami. Wtedy też pierwszy raz nie wytrzymałem i uroniłem kilka łez. Przytuliłem dziewczynkę, pomasowałem po brzuszku i zapytałem czy chce jeszcze. Nie była zachłanna. Piła tylko tyle ile potrzebowała, nie chciała zapasu. Z dnia poprzedniego została mi kostka czekolady. Zjadła z wielkim apetytem, podziękowała i oddaliła się do domu.
Oczywiście nie dojechałem tego dnia do przełęczy. Zmęczony rozbiłem się tuż przy drodze. Z jednej strony ulica, z drugiej jakiś kanion. Zeszło się kilku obserwatorów - sprzedawców czegokolwiek. Przyglądając się moim czynnościom obozowym, próbowali robić ze mną biznes. Jakimś starym cywilnym samochodem, zajechał do mnie policjant i przegonił większość natrętów. Wręczył mi numer telefonu na najbliższy posterunek i obiecał zwracać szczególną uwagę na to miejsce podczas nocnego patrolu. Podziękowałem i położyłem się spać. Po śniadaniu i spakowaniu się ruszyłem w dalszą drogę ku przełęczy. Kilometry mijały spokojnie, ale nie monotonnie. Za każdym zakrętem inny, jeszcze atrakcyjniejszy widok. Gdybym za każdym razem chciał się zatrzymać na foto - chwilę, pewnie jechałbym ze trzy razy dłużej. Ograniczyłem więc postoje do odpoczynków i wyjątkowych sytuacji zdjęciowych. Miałem nadzieję, że dzisij dotrę co najmniej do przełęczy Tichka i nie pomyliłem się. Była co prawda, mała chwila załamania, gdy za znakiem informującym o dotarciu na Tizi-N Tichka okazało się, że wcale nie jest tak ostro w dół, a czeka mnie jeszcze jakiś podjazd. Nawet kilka ... Ale dałem radę. Zajechałem nawet ze czterdzieści kilometrów dalej. Jechało się całkiem przyjemnie, zjazd był dosyć szybki i wyczerpujący moje klocki hamulcowe. Zapasowych nie miałem. Zamieniłem więc przednie na tył, prawo na lewo i jakoś dały radę do końca wyprawy. Z zakupem części nie miałbym problemów, ale jakoś tak nie znalazłem okazji, ani większej potrzeby ...
Ait-Ben Haddou - najsłynniejszy marokański ksar.
Po dotarciu na drugą stronę Atlasu Wysokiego, skierowałem się do odwiedzenia niegdyś świetnego, dziś praktycznie opuszczonego ksaru - Ait-Ben Haddou. Przed wyjazdem do Maroko, dużo się naczytałem o ksarach i kazbach. Obiecałem sobie wszystkie odwiedzić, ale gdy zwiedziłem tą osadę, odeszła mi ochota na więcej. Nie żeby mi się nie podobała, wręcz przeciwnie - takich "górek" nie ogląda się co dzień. To co zobaczyłem, tak mi się spodobało, że wiedziałem iż wszystkie inne mogą być tylko gorsze. Ajt-Ben Haddou wystąpiło w wielu filmach. Najbardziej podobało mi się "Królestwo Niebieskie". Oprócz filmów, głównym źródłem dochodu są turyści. Na turystach można zarabiać przez cały rok. Zanim turysta dotrze na samo wzgórze, jest atakowany przez mnogość sklepików z kiczowatymi pamiątkami. Następny atak należy do osłów i ich poganiaczy. Aby dotrzeć do ksaru należy przeprawić się przez rzekę, na której celowo nie wybudowano mostu. Celowo po to, żeby miejscowi poganiacze mieli zarobek - przeprawiają turystów na drugi brzeg na osłach, pobierając opłatę 20 DH. Moim zdaniem to rozbój, więc zdjąłem buty i przeszedłem przez rzekę pieszo. Choć rzeka nie jest ani szeroka, ani głęboka przechodziłem ze 20 minut ;) raz, że jest strasznie zimna, a dwa, że kamienie na dnie często zmuszały mnie do tańca w miejscu, aby znaleźć odpowiednie miejsce do postawienia stopy. Dla turysty - obserwatora, mój taniec musiał być też odpowiednią atrakcją bo ciągle słyszałem dźwięki aparatów fotograficznych. Następnym razem, wiem że mam iść w jakichś klapkach albo sandałach ;) Ale i tak opłaciło się. Zaoszczędziłem 40 DH czyli jakieś 16 zł.
Później był Warzazat, nowoczesne miasto słynące ze studia filmowego Atlas Studios, do którego nie chciano mnie wpuścić. Geograficzne oraz administracyjne położenie miasta, nadało mu miano Bramy Sahary. Jest to turystyczna stolica południowego Maroko. Samo miasto nie jest zbyt ciekawe. Bez wątpienia jest to dobra baza wypadowa w takie miejsca jak: Dolina Draa, Dolina Dades czy góry Atlasu Wysokiego i Antyatlasu. Z daleka, zainteresował mnie dziwny pomnik trzech gwizdków. Gdy podjechałem bliżej okazało się, że to nie gwizdki tylko kawałki rolki filmowej, reklamujące pobliskie studio.
Po wyjeździe z miasta, okazało się, że nadszedł najcięższy odcinek na mojej drodze. Nic tego nie zapowiadało. Będąc przekonanym, że chwilę za miastem uzupełnię zapas picia, wyjechałem z Warzazat tylko z jedną butelką wody rozrobionej z jakimś wapnem i witaminami. Nie pijam czystej wody. Zawsze staram się ją czymś rozrobić. Teraz były to różne suplementy, szczególnie przeze mnie dobrane na okazję mojego poparzonego, odkrytego ciała. Okazało się jednak, że na drodze z Warzazat do Agdz nie ma ani jednego sklepu. Totalne odludzie. Jechałem w pełnym słońcu, a jedynej ulgi dostarczał wicherek. Najbliższe miasto jest jakieś 40 km przede mną, ciągle pod górkę. Jest już późno, a ja nie mam wody i jestem wyczerpany. Niepokoiła mnie prawa dłoń z wielkim wypełnionym cieczą pęcherzem. Tak zareagowała moja ręka na spotkanie z marokańskim słońcem. Przestraszyłem się, że wydzielina w pęcherzu to ropa, świadcząca o jakimś stanie zapalnym. Pęcherz pękł, a mnie zaczęła boleć głowa. Do tego doszedł nerw jakiego złapałem, że jestem sam i nie poradzę sobie. Usiadłem w cieniu przydrożnej palmy. Położyłem się i panikowałem. Zatrzymał się samochód, kierowca zapytał czy potrzebna mi pomoc. Poprosiłem o podwiezienie do Agdz. Zapakowaliśmy rower na pakę i godzinę później byłem najedzony, nawodniony i czułem się świetnie.
W Agdz wynająłem pokój i porządnie odpocząłem. Spędziłem dwa dni prawie nie wychodząc z pokoju. Zapomniałem o majakach i podkurowałem trochę dłoń. Posypałem ją zasypką do pupy dla niemowląt, a następnego dnia specjalnym kremem do odparzeń, który zapomniany leżał na dnie apteczki. Bąble popękały, wylało się osocze, porobiły się strupy. Odrestaurowany kontynuowałem podróż. Jak już tak się najeździłem po tych wszystkich górkach, zacząłem śnić o piaskach Sahary. Tylko, że w moim śnie nie było już więcej górek, problemów z wodą, poparzeniami i innymi kopniakami w tyłek. Sama słodycz. Rzeczywistość okazała się jednak brutalna. Musiałem coś odpokutować i tyle. Chociaż ten dzień i tak, okazał się dla mnie łagodny. Trochę ponad 100 km, w większości po płaskim. Zaczęly sie całkiem inne widoki.
Dolina Draa. Zagłębie daktylowe kraju. Oaza za oazą, ksar za ksarem. Nie zatrzymywałem się jednak zbyt często, miałem mały poślizg z czasem. Za miejscowością Zagora postanowiłem zakończyć dzisiejszą jazdę i rozbić obozowisko. Jakoś odnalazłem się z pozostałą częścią polskiej wyprawy i tę noc spędziliśmy wspólnie na terenie starego, opuszczonego gospodarstwa. Właściciel jednak szybko się znalazł i oprowadził nas po swojej fermie. Pokazał swoją uprawę bobu i kartofli, jakieś pastwisko i zabudowania gospodarcze, które z pewnością nie jedno widziały i przeżyły. Następnego dnia, już oddzielnie, przedzierałem się w burzy piaskowej przez góry i doliny. Reszta grupy łapie jakąś podwózkę i szybko dociera do ostatniej miejscowości przed pustynią. Po kilkudziesięciu kilometrach spotykam się z Jankiem. Teraz jedziemy wspólnie. Po przejechaniu następnych 90 uciążliwych kilometrów, docieramy do M'Hamid, gdzie chcemy podjąć trud przemierzenia 170 km odcinka pustynnego. Janek jednak rozmyśla się, a ja nie chcąc samemu go pokonywać przystaję na propozycję "zorganizowanej wycieczki do wioski nomadów".
Wreszcie pustynia
Wyprawa na pustynię to jedno wielkie nieporozumienie. Poczynając od ceny i targowania się o nią, przez wioskę nomadów, a kończąc na przeprawie przez pustynię. Najpierw udało mi się wytargować obniżkę ceny z 60 na 40 euro, później zostałem zahukany przez resztę grupy, że nie powinienem się już targować bo oni mają jakiś bliżej mi nie znany dług wdzięczności. Po ostrej wymianie zdań, machnąłem ręką. Umowa przewidywała, że jedziemy na pustynię, gdzie mamy spędzić noc w wiosce prawdziwych nomadów gdzie śpiewy, tańce i swawole, a dnia następnego po południu kontynuujemy podróż Jeepem przez pustynię do miejscowości Foum-Zguid - łącznie coś około 160 km. Prawdziwego nomada nie widziałem jednak żadnego, a ci którzy podawali się za prawdziwych byli tak prawdziwi jak murzyn z Alternatyw. Normalne "dresy" w podróbkach Adidasa i Kevina Claina.
Wszyscy turyści, obligatoryjnie byli obwożeni po pustyni tak, aby trafić do Oasis. Mała osada słynęła z przetwórstwa daktylowego. Profil przetwórstwa - gorzelnia. Pędzili tu podobno najlepszy daktylowy bimber krajów Maghrebu i całej Afryki północnej. Marokańska prohibicja stworzyła świetne źródło dochodu, pół litra daktylówki kosztowało 150 DH czyli jakieś 60 zł ... choć to w sumie zrozumiałe. Pewnie wielu tu "funkcjonariuszy" do koryta ...
Jakoś nie mogę się przełamać i polubić skomercjalizowanego klimatu pustyni i okolic. Wszystko to było bardzo natrętne, tak natrętne, że dzisiaj nie pozostaje mi nic innego jak się z tego śmiać ... lub płakać. Nie spodziewałem się, że M'Hamid jest aż tak nastawiony na turystów. A miała to być oaza ciszy i spokoju. Nie chce nawet myśleć, co dzieje się w miejscowościach czysto turystycznych jak np. Merzuga.
Reszta dnia to zdobywanie wydm. Wspinanie okazało się jednak trudniejsze niż myślałem. Gdy chciałem podejść na skróty, czyli nie po grzbiecie, zapadałem się po kolana w piasku. Krok do przodu to jednoczesne cofnięcie się do tyłu. Po kilku takich podejściach, wolałem jednak chodzić na około, ale po twardym grzbiecie. Później dokładnie przyjrzałem się wiosce. Skromna - dwa namioty po lewej, dwa po prawej. Na wprost namiot-jadalnia. Po środku placyk z ogniskiem i miejscem do siedzenia. W pewnym oddaleniu, budynek gospodarczy z kuchnią i posłaniami gospodarzy.
Wieczorem mieliśmy ognisko, gorący posiłek oraz "oryginalne" tańce berberyjskie przy bębenkowej muzyce. Cała muzyka oparta była na sekcji rytmicznej, korzystającej z jednego ręcznie wykonanego bębenka i kilku mniejszych lub większych plastikowych beczek i kanistrów. Potrzeba matką wynalazków. Bardzo lubię takie rympolenie, ale w tym przypadku jednak czegoś zabrakło ... może właśnie oryginalności. Cała wioska wraz z kilkoma stałymi mieszkańcami wyglądała mocno kiczowato. Widać było jaki jest cel jej istnienia. Tylko dla turystów. A w przewodnikach naczytałem się ... Chociaż z drugiej strony, minie jakiś czas i zapomnę negatywy. W pamięci pozostaną jednak te najpiękniejsze chwile. A przygoda była sympatyczna ...
Następnego dnia zamiast się wyspać jak miałem obiecane, pobudka o 7 rano i koniec wyprawy. Przyjazd z powrotem do punktu wyjścia. Okazało się, że właściciel auta zarządał jego wcześniejszego zwrotu. Oczywiście stwierdziłem, że umowa nie została wykonana i trzeba wynegocjować nowe zasady płatności. Dług wdzięczności pozostawał jednak silniejszy, a moje wkurzenie sięgnęło zenitu. Gdy arabowie pluli nam w twarz wszyscy myśleli, że to deszcz pada. Nie cierpię takich klimatów !! Z tego co widziałem można było trafić lepiej, więc stanowczo odradzam korzystanie z usług Jamala i ekipy.
Dowiezieni znowu do M'Hamid, mieliśmy małą obsuwę czasową. Postanowiłem cofnąć się ok. 200 km do Agdz, korzystając z mechaniczych środków transportu. Dostawczy Mercedes, przerobiony na autobus zmieściłby wszystko co pasażer chciałby przewieść. Bez szacunku dla mojego roweru i bagażu. Kierowca wrzuca rower i tobołki na dach, przywiązuje wszystko linami do relingów. Mnie pakuje do środka wyganiając jakąś kobietę. To ona ma stać, a ja jak Pan na fotelu. Nie prubuję nawet protestować ... mam szacunek dla tutejszej kultury ;)
Na szczęście, wszystko co złe szybko mija i na nieszczęście, wszystko co dobre szybko się kończy. Nastał czas powrotu. Wieczorem dotarłem do Agdz, gdzie zatrzymałem się w tym samym hoteliku co wcześniej. Po pustynnej przygodzie nie było już śladu złości. Ugotowałem sobie kolację, wziąłem prysznic i bardziej zmęczony niż zwykle położyłem się spać. Tak to już chyba jest, że takie podwózki bardziej mnie męczą niż pedałowanie. Wstałem dosyć późno. Ociągając się ruszyłem w drogę. Wiedziałem, że koniec przygody zbliża się wielkimi krokami. Z jednej strony bardzo chciałbym wydłużyć pobyt, z drugiej jednak, bardzo tęskniłem do rodziny, do moich ukochanych dziewczyn. Tak czy inaczej, wracać musiałem. Teraz zostało przede mną ok. 300 km do lotniska. Miałem na to 4 dni i ciągle z górki, więc byłem spokojny. W najgorszym przypadku mogłem znowu podjechać busem czy ciężarówką. Na szczęście nie musiałem.
Zatrzymywałem się w każdym miasteczku na dłuższą chwilę i obserwowałem jego życie. Chociaż jechałem główną drogą łączącą zachodni Agadir ze wschodnim Warzazat, zaludnienie nie było zbyt gęste, a ruch samochodowy wcale nie duży. Pierwsze atrakcyjne miasto na tej drodze to Aoulouz. Nieopodal bardzo przyjemne jezioro. Zatrzymuję się w miłym hotelu Sahara (polecam) gdzie robię ostatnie pranie i ładowanie moich gadżetów. Cena za nocleg wraz z gorącym prysznicem 40 DH. Miasteczko w moim odczuciu bardzo spokojne i niekomercyjne. Ceny w barach zachęcają do konsumpcji. Wybieram porcję baraniny do przyrządzenia, kucharz odcina interesujący mnie kawałek z wiszącej na haku połaci baraniny. Dla niektórych pewnie sama czynność była by nie smaczna, dodatkowo potęgowana warunkami sanitarnymi. Ale tak już jest, że każdy kto chce jeść musi towar najpierw dokładnie obmacać, na dodatek nigdy czystymi rękoma. Mnie jednak to nie przeszkadzało, lubię się integrować i wykonywać czynności dotychczas mi obce, a normalne w danej kulturze. Smakowo, wyższa klasa średnia. Najedzony zrobiłem rundkę dookoła miasteczka, na suku zakupiłem suwenir dla małżonki. Przez nikogo niezaczepiany ... o, przepraszam. Zagadał do mnie młody chłopak z restauracji, zaprosił na Berber Whisky. Chwila rozmowy, wymiana kontaktów ...
Pożegnanie z Afryką. Taroudant - Agadir
Gdy dojechałem do miejscowości Taroudant, ucieszyłem się, że najlepsze zostało na koniec. Piękne miasto. Niestety zepsute jak większy brat - Marakesz. Chociaż poza sukami nie zdażyły mi się żadne próby naciągactwa - naganiactwa. Jak w całym Maroko, tak i tu ciągle widziałem uśmiechnięte twarze, na których pomimo ubóstwa rysowało się wielkie szczęście. Tamtejsi ludzie potrafią się cieszyć życiem, a nie tylko materialną jego stroną. Nawet skrajna nędza potrafi dostarczyć im radości życia. Byle zdrowie było ... a reszta to Insza'allah - jak Bóg da. W końcu Allahu akbar !! - Bóg jest wielki.
Taroudant to XVI wieczna stolica Maroko. Niegdyś bardzo ważne politycznie i handlowo miasto. Od jego opanowania zależała władza kolejnych dynastii. To zachwycające mury obronne i bastiony otaczające medynę. To suki z pięknym tradycyjnym rękodzielnictwem. To handlowa stolica regionu. To kilkudniowe wyprawy Berberów z Atlasu Wysokiego i Antyatlasu, chcących sprzedać lub wymienić swoje skarby. To turystyczna "mekka" marokańskiego karawaningu samochodowego i ogromna ilość camperów zaparkowanych dookoła murów oraz w różnych zakamarkach miasta. Myślałem, że trafiłem na jakiś zlot tych aut, ale podobno tu tak zawsze ;) Ozdobna kostka brukowa, place, ogrody, skwery, fontanny. Wszystko bardzo czyste i zadbane. To również miasto dorożek. Bardzo popularną i atrakcyjną formą zwiedzania miasta jest właśnie objazd dorożką. Ja niestety nie skorzystałem, do końca zdając się na swój rower. Trochę żałuję. Przed wyjazdem sprawdzam stan mojego jednośladu. Dwie urwane szprychy oraz starte klocki hamulcowe. Klocki znowu przemieniam z lewej na prawą i z tyłu na przód. Szprychy zapasowe posiadam dokładnie dwie, a to i tak tylko dzięki uprzejmości Janka albo Izy, którzy na moją prośbę zostawiają mi je po drodze przy znaku Agadir 192. Dziękuję.
We wtorek wieczorem docieram na lotnisko, rozkładam tam obóz i nawiązuję znajomość z dwójką Belgów, parą przyjaciół wspólnie podróżujących po świecie. Wymieniamy się adresami mailowymi, przeglądamy zdjęcia na naszych aparatach. Długo rozmawiamy o podróżach i fotografii. Ja przeplatam swój kiepski angielski językiem polskim, oni trochę lepszą angielszczyznę - francuskim. Mimo wszystko idealnie się rozumiemy. Wypracowaliśmy jakieś nasze wspólne esperanto. W końcu zmęczeni, kładziemy się spać na ławeczkach. Zapraszam do zapoznania się z ich foto-blogiem i ciekawymi zdjęciami: www.uneimageparjour.be
Maroko stanowczo polecam wszystkim, jako kraj godny odwiedzenia. Pomijając niektóre sytuacje, szczególnie w dużych miastach i miejscowościach turystycznych, marokańczycy to bardzo gościnni i uczynni ludzie. Do tego mocno bezinteresowni, łatwo ich urazić proponując zapłatę. Jeśli koniecznie chcemy im "pomóc", darujmy im jakiś suwenir, a nie pieniądze. Najbardziej "pożądana" jest odzież, którą przyjmują bardzo chętnie i nie widać po nich zmieszania. Chętnie pomogą zaginionemu turyście, chętnie ugoszczą we własnym domu. Rozmawiać należy zawsze z mężczyzną jako głową rodziny. Przed każdą próbą zrobienia zdjęcia, trzeba się upewnić, że jest na to zgoda. Trzeba pamiętać, że jest to całkowicie inna kultura i to MY mamy się do niej dostosować. Nie wiem jak się kończą próby narzucenia naszej kultury i nie życzę komukolwiek aby się dowiadywał ;) Szanujmy ich odmienność.
I to już chyba koniec mojej, pierwszej tak długiej opowieści. Mam nadzieję, że nie zanudziłem Was i przyjemnie się czytało i oglądało. Wyprawa ta, jak i każda inna, potwierdziła regułę, że wszędzie dobrze ale w domu najlepiej. Zapraszam do uczestnictwa w następnych wyprawach i do obejrzenia zdjęć
Pozdrawiam.
Grzegorz Czorapiński