• 01.jpg
  • 02.jpg
  • 03.jpg
  • 04.jpg
  • 05.jpg
  • 06.jpg
  • 07.jpg
  • 08.jpg
  • 09.jpg
  • 10.jpg
  • 11.jpg
  • 12.jpg
  • 13.jpg
  • 14.jpg
  • 15.jpg
  • 16.jpg
  • 17.jpg
  • 18.jpg
  • 19.jpg
  • 20.jpg

Ukraina - Mołdawia cz. 2

Odprawa graniczna trochę się przeciągnęła. W normalnych warunkach trwałaby maksymalnie 15 minut, teraz trwała z godzinę. Dodatkowo któryś z celników poznał mnie i musiał opowiedzieć kolegom o poprzedniej mojej wizycie na tym przejściu.  Zaczęło już zmierzchać, a my mieliśmy przed sobą konieczność rozbicia namiotów i ugotowania jakiejś choćby skromnej kolacji. Grzecznie przeprosiliśmy celników i zakończyliśmy ciekawe rozmowy i wyjątkową sesję fotograficzną. Wskazali nam świetne miejsce do rozłożenia obozowiska - polanka przy cerkiewnym cmentarzyku.  Pożegnaliśmy się i wjechaliśmy wreszcie do krainy, w której można więcej niż tylko "wszystko" ... bo wszystko, to można na Ukrainie. A tu ?

 

Szkoda, że w Polsce skończyły się czasy prawdziwej wolności i nastały trudne dni "Doktora NIE". Same zakazy ... Cóż komu przeszkadzał mój namiot na polanie ?? Ach ... zapędziłem się ... na jakiej polanie, jaki namiot ?? Przecież teraz z cudem graniczy zdobycie pozwolenia na wejście do lasu, a nie daj Boże, ugotuj sobie obiad. Zdechnij z głodu, ale z lasu - won !!

Rozbijamy się pomiędzy cerkwią, cmentarzem, a niedużym gospodarstwem. Zawsze gdy są w pobliżu jacyś ludzie, staram się nawiązać kontakt i uzyskać pozwolenie. Choćby nie było ono do niczego potrzebne ... W Mołdawii często spotkamy się ze zdziwieniem prosząc o zgodę, przecież to oczywiste że możemy. Dlaczego nie ?? Tej pierwszej mołdawskiej nocy, nasze sny nawiedzają duchy ... na szczęście te dobre.

Znajomi częstozadają mi pytania:

- Co takiego wyjątkowego jest w Mołdawii, że tak Cię tam ciągnie ??

Odpowiedź jest bardzo prosta

- Pomiędzy Prutem a Dniestrem jest wszystko to, czego nie ma nigdzie indziej !!

- Czyli co ?? - ciągną dalej - Takiej biedy, faktycznie nie ma nigdzie indziej.

W tym miejscu zazwyczaj kończę temat, zapraszając na kolejną, tym razem wspólną wyprawę. Gwóźdź do trumny, wbijają mi kolejne uwagi w stylu: - Ale tam nie ma hoteli. - A co z Mc Donalds'em ??  Dalsza rozmowa nie ma sensu i pomimo mojej wielkiej chęci kontynuowania tematu, nie ciągnę jej dalej. Ktoś kto postrzega świat tylko przez pryzmat bogactwa, nigdy nie zrozumie atrakcyjności finansowego ubóstwa ... ups, przepraszam - powielam stereotyp. Ten kraj wcale nie jest biedny. Jego bogactwem są ludzie, których praktycznie bez wyjątku można określić jako życzliwych, uczynnych, gościnnych, serdecznych ... Wszyscy są niesamowicie zaradni, kobiety, mężczyźni, dzieci ... Często im powtarzałem, że ostatni tacy Polacy, to w 1945 umarli, a ich potomkowie w 1989 ...

Następnego dnia wymieniamy pieniądze i z miejscowości Lipcani chcemy jechać bocznymi drogami w kierunku Rezerwatu La Castel. Pod kantorem rozkładamy zastawę i klecimy małe, świeże, mocno owocowo-warzywne śniadanie. Wyjmuję mapę i udaję że coś na niej szukam. Podchodzi młody chłopaczyna i pyta czy w czymś pomóc. Jest bardzo miły i życzliwy, częstuje nas bryndzą. Zanim się nauczymy, jak zachować w takiej sytuacji, popełniamy kilka gaf. Zaliczamy go do grona naciągaczy i niezbyt chcemy z nim rozmawiać - udajemy, że "my nie paniali szto ty gawarisz". Jakże wielkiego mamy później moralniaka. Przecież powinienem wiedzieć, że to normalny, chcący pomóc człowiek - przecież byłem tu rok temu. No właśnie, rok spędzony w dziczy zrobił swoje. W sumie to nie rok, a dwadzieścia lat. Kiedyś byliśmy podobnie gościnni i bezinteresowni, życzliwi i serdeczni ...

Jedziemy dalej. Po 25 kilometrach zatrzymujemy się na dłuższy odpoczynek ... zbyt długi ;) Zatrzymujemy się pod wiejskim magazinem i przysiadamy na przysklepowej ławeczce z parasolem. Jest około południa, mamy więc przed sobą jeszcze długą drogę. Obok siedzi grupka ludzi, jak się za chwilę okaże syn właścicielki wraz z rodziną i znajomymi. Zaczyna się niewinnie. Zupełnie z nienacka częstują nas suszoną rybą. Smaczna. Pytamy co to za ryba i jak się ją przyrządza. Zaczyna się rozmowa ... pierwsze piwo stawiają oni ... drugie kupuję ja, a oni się prawie obrażają. Muszą postawić kolejne ... inaczej koniec miłej zabawy. Zaczyna się impreza, a gdy chcę postawić kolejne, jestem na siłę przekonywany, że nie wypada ... Po trzech godzinach, pod stołem stoi sześć butelek, a ja nie mam siły na więcej ;) Niestety tutaj jest inny przelicznik ... jeden do pięciu, jedna butelka piwa ma 2,5 litra. Dzieciaki też mają niezłą zabawę, jest ich całe mnóstwo. Właścicielka sklepu, obdarowuje je drobnymi prezentami. Gdy już całkowicie zaniemogłem ktoś klepie mnie po ramieniu ... to młodzieniec, zaliczony przez nas jako naciągacz. Okazuje się, że to drugi syn właścicielki ...

Jedziemy nad Prut, chłopaki wskazują nam przepiękne miejsce na rozbicie namiotów. Zajeżdża pogranicznik na rowerze, rozgląda się i gdzieś dzwoni. Ja jestem ugotowany, ledwo stoję na nogach, ledwo trzymam rower ... Myślę sobie: no to zaczną się jaja. Po chwili przyjeżdża gazikiem jego przełożony i spisuje nasze dane z paszportów, wręcza numer telefonu do siebie i każe dzwonić w razie problemów. Na odchodne robi sobie z nami kilka zdjęć ... Impreza trwa do rana. Zasypiam na trawie ...

Następnego dnia, o dziwo, wszyscy czujemy się świetnie, zero kaca. Poranne słonko daje się we znaki, szybko więc składamy manele i ruszamy dalej. Przy wyjeździe mylimy drogę i nie możemy trafić do wczorajszego sklepu. Żałujemy, że się nie pożegnaliśmy i nie podziękowaliśmy. Dzisiaj chcemy nadgonić stracone kilometry. Zatrzymujemy się rzadko i tylko przy takich sklepach, które nie prowokują do zawierania przyjaźni. Robimy szybkie zakupy i śniadanie zjadamy dopiero kilka kilometrów za wsią. Zaczynamy się martwić o Weronikę, wygląda na mocno zmęczoną. Słonko tak daje w kość, że boimy się przegrzania. Dajemy jej dużo wody, ale nie widać poprawy. Ta przychodzi dopiero, gdy przy następnym sklepie kupujemy lody. Weronika ożywa ... a my od tej pory, karmimy ją lodami. Dochodzimy do siedmiu mrożonek dziennie i do końca wyprawy nie występują żadne objawy przegrzania, wyczerpania czy choćby zmęczenia.

Gdzieś w Teckani, przed sklepem dosięga nas kolejna życzliwa osoba. Długo rozmawiamy, o dziwo nie konsumując żadnego alkoholu. To nowość ... Zamiast piwa przynosi dzieciom kolejną porcję lodów, a my czujemy się zakłopotani. Próbujemy odwdzięczyć się w jakiś sposób. Oczywiście będzie trudno ...

- Jesteście u nas, więc my gościmy. Jak będziemy u Was, to Wy będziecie gospodarzami.

I takie jest właśnie podejście tych ludzi. Później, jeszcze wielokrotnie tego doświadczymy. Na koniec naszego spotkania robimy sobie pamiątkowe zdjęcia i wymieniamy się kontaktami. Człowiek jest redaktorem serwisu internetowego, traktującego o życiu miasteczka. Zapraszamy na www.teckani.ru

Po spotkaniu i rozmowie z tym człowiekiem, wyciągam pewien wniosek dotyczący sensacji przez nas wzbudzanych. Mianowicie, każdy mołdawianin z pewnością widział turystów, większość widziała turystów na rowerze, wielu widziało turystów na rowerze z Polski, ale zupełnie nikt nie widział turystów na rowerze z Polski i dodatkowo z dziecięcą przyczepką ...

Wjeżdżamy w głąb kraju. Tutaj dopiero zaczynają się podjazdy. Raz że strome, dwa że zamiast asfaltu jest gruba warstwa kamieni, trzy to całkowity brak cienia. Wpychać rower w takich warunkach to prawdziwy koszmar, tym bardziej że zazwyczaj wpycham je zupełnie sam ... choć trzeba przyznać, że i dziewczynom do pewnego momentu szło nieźle. Pociesza mnie jedynie fakt, że podjazdy, ups ... przepraszam ... podchody,  mimo iż strome są dosyć krótkie, zazwyczaj kilometr, maksymalnie dwa. To co nie pociesza to ich mnogość. Cała północna i środkowa Mołdawia jest pofalowana niczym brzuch mojej teściowej. Gór tutaj nie ma, ale fałdy są koszmarne. Najwyższe wzniesienie ma wysokość coś ponad czterysta metrów n.p.m. Mimo wszystko jesteśmy poważnie umęczeni tymi pagórkami. Nawet jeśli zdaża się odrobina płaskiego, to męczymy się kamieniami i piachem. Taka jakaś wredna droga nam się tu trafiła. Jednak zupełnie nie marudzimy bo dobrze wiemy, że co nas nie zabije to nas wzmocni.

Kolejne górki, kolejne wsie, sklepy, lody, odpoczynki, kolejne noclegi ... kolejni ludzie, gościny. Dni mijają naprawdę sympatycznie. My w żywiole, dzieci szczęśliwe. Cóż więcej chcieć ?? Może tylko dłuższych urlopów ;) Czymże jest te marne, pozostałe 21 dni ??

Do zamknięcia kolejnego etapu naszej podróży mamy jeszcze kilka dni. Aby móc podziwiać kolejne rajskie landszafty, znowu musimy wrócić nad Prut. Przed nami rezerwat O sută de Movile - Sto Kopców, Sto Mogił. To dziwne, podobno jedyne w swoim rodzaju, unikalne na skalę światową, ukształtowanie terenu. Ni stąd ni zowąd wyrastają pagórki. Wyglądają na stworzone przez człowieka, ale są w stu procentach naturalne - stworzyły je ruchy tektoniczne. Istnieje wiele legend dotyczących powstawania  kopców - jedne mówią, że to mogiły poległych w walce Turków, inne że to geto-dackie kurhany, a jeszcze inne opowiadają o zakopanym tu złocie. Gdyby zebrać je do kupy można by stworzyć kolejną część "Baśni tysiąca i jednej nocy". Ogólnie ujmując, niby nic specjalnego, ale jednak robi to bardzo pozytywne wrażenie.

Stąd już mamy prostą drogę do Małej Warszawy. Tak nazywają Styrczę, jej mieszkańcy - jest to stolica mołdawskiej polskości. Nasze pierwsze podejście do tej wsi zaliczamy jako nie udane i szybko się zmywamy. Jest późno, więc nie odjeżdżamy daleko i rozbijamy obozowisko na stacji benzynowej. Wieczorem schodzą się ludzie z okolicy i piwkują sobie na ławeczce. Zaczynamy kolejną imprezę. Stawiam piwo, po chwili stoją następne ... Tutaj poznajemy kilku Polaków i dowiadujemy się, że musimy wrócić do Styrczy, bezwzględnie. Właściciel stacji dzwoni do opiekunki Domu Polskiego i umawia nas na następny dzień.

Rankiem spotykamy się z młodą dziewczyną - Nataszą, która oprowadza nas po wiosce. Dzisiaj wieś robi na nas duże wrażenie. Nie wiemy skąd wczorajsza niechęć ... Zwiedzanie zaczynamy od najważniejszej budowli.

Kościół katolicki - świeżo wyremontowany, niewielki, zadbany i przede wszystkim pięknie i malowniczo położony. Jedyny problem, z kościołem to osoba księdza. Może słowo problem, jest tu nie na miejscu, ale chodzi o to, że to ksiądz rumuński, podobno nie lubiący Polaków i nie znający języka polskiego - odprawia msze w języku rumuńskim. Długo zastanawiałem się co robi rumuński ksiądz w polskim kościele i jedyne co przyszło mi do głowy to szeroko rozumiane względy polityczne. A przecież kiedyś był tutaj Polak ...

Obok kościoła znajduje się plac zabaw "Park im. Jana Pawła II", a budynki niegdyś gospodarcze zostały zaadoptowane na potrzeby plebani oraz przedszkola i świetlicy z bilardem. Polskie przedszkole prowadzone jest przez zakonnice, bodajże Siostry Urszulanki. Cał kiem sympatycznie jest to urządzone - jest kuchnia, sala zabaw z telewizorem, DVD, komputerem i dużą ilością zabawek i książek oraz sypialnia z eleganckimi łóżeczkami. Pieniądze pochodzą od Senatu RP oraz od Stowarzyszenia Polonii w Warszawie. Wszyscy się cieszą z naszej wizyty i chętnie oprowadzają po pomieszczeniach, opowiadając co tu było przed nastaniem dzisiejszych czasów. Kościół był przerobiony na ośrodek nauki jazdy, wyburzono dzwonnicę i zniszczono doszczętnie ołtarz i inne święte przedmioty. Pomieszczenia gospodarcze to garaże i warsztaty samochodowe, a plac zabaw był placem manewrowym. Kościół jednak udało się odzyskać, a nauka jazdy wyniosła się kilka kilometrów dalej. Gdy kilka lat temu robiono remont, skuwali tynki do żywego, odgrzybiali, odwadniali ...

Na zdjęciu powyżej, jest właśnie przeniesiony ośrodek szkoleniowy dla kierowców ciężarówek. Ciekawostką jest fakt, że każdy kursant ... zdaje egzamin. Oczywistą oczywistością jest fakt, że nikt się nie nauczy jeździć podczas kursu i doświadczenie zdobywa się dopiero w pierwszej pracy. Pomimo, że w Polsce mamy znacznie bardziej rygorystyczny Kodeks Drogowy i "lepsze" wyszkolenie kierowców, tutaj czujemy się bezpieczniej. Wielokrotnie opowiadałem Magdzie o lepszym samopoczuciu  rowerzysty na Ukrainie i w Mołdawii, jednak ciężko było jej to zrozumieć. Nie da się wyplewić panujących w Polsce stereotypów, dopóty dopóki się nie pojedzie gdzieś gdzie KD jest tylko przez nikogo nie przestrzeganym, prawnym martwozbiorem. Gdy wreszcie pojechała ze mną na tą wyprawę, już drugiego dnia przyznała mi rację, stwierdzając że po tych drogach w przeciwieństwie do polskich, faktycznie nie boi się jeździć i łatwiej się poruszać nie zwracając większego znaczenia na przepisy, a mając jedynie oczy w koło głowy. Jako dowód podamy fakt, że podczas miesięcznej wyprawy nie mieliśmy żadnej sytuacji zagrożenia odsamochodowego oraz nie widzieliśmy żadnego wypadku czy choćbynawet stłuczki. Przyjmując całkiem słuszną zasadę, że większy ma ZAWSZE pierszeństwo, polubiliśmy ten pozorny chaos panujący na ulicach.

Po krótkiej lekcji historii, Natasza prowadzi nas do Domu Polskiego. Najpierw jednak musimy pójść do kobiety opiekującej się tym domem - Pani Liljany. Oczekując pod jej gospodarstwem rozmawiamy o ciężkim życiu, braku pracy ... Pytam, czy wolałaby tak, jak większość Polaków żyć na kredyt ?? Stanowczo zaprzecza, woli powolutku ale bez długu. Mądra dziewczynka ... Zadaję kolejne pytanie, czy wyobraża sobie życie na wsi bez kur, kaczek, świń, krów, koni, dwóch hektarów kukurydzy i bez własnego warzywnika ?? Nie bardzo rozumie skąd moje pytanie. - Przecież wieś tym się różni od miasta, że tu wszystko mamy swoje. Jak żyć na wsi bez jajka, mleka czy kartofla ?? Po co ?? Próbuję jej wytłumaczyć, że w Polsce nikt już nie hoduje świń, krów czy koni, a kury i kaczki są zamknięte na podwórku, warzywniki przerobione są na trawniki itp itd. Dziwi ją to ... nas podobnie.

Przychodzi Liljana. Decydujemy się pozostać tu dwie noce. Warunki bardzo przyzwoite, choć wkurza nas awaria pompy i spowodowany nią brak prysznica. Znowu musimy się polewać ... Wysyłamy pierwsze maile z podróży, zgrywam i przeglądam zdjęcia. Dzieci wreszcie mogą odpocząć. Przeglądamy kronikę Małej Warszawy ... Ciekawe wpisy. Kilka dni wcześniej byli tu polscy rowerzyści w podróży poślubnej, są wpisy ambasadora, posłów, senatorów, wypraw rowerowych, motocyklowych, samochodowych ... jest nawet jakiś wpis po chińsku. Jest dużo opisów z historii wioski, są fotografie wieńczące sukcesy polonijnego zespołu tanecznego. Najbardziej szokuje nas informacja o gazyfikacji wsi, przeprowadzonej w latach 2003-2004.

Po sposobie ruryfikacji wnioskowaliśmy, że przeprowadzono ją wieki temu - wszystkie rury puszczone, jak wszędzie indziej na Ukrainie i w Mołdawii, w sposób w jaki puszcza się prąd, czyli na zewnątrz budynków, a nie wkopane w ziemię. Byliśmy przekonani, że takie, nawierzchniowe instalacje to przeżytek ... Żeby jeszcze dobić estetykę, rury puszczane są na różnych wysokościach. Normalnie około dwa metry nad ziemią, ale jak jest brama to wysokość osiąga trzech metrów, aby mogły wjechać wyższe auta. Twórcy gazociągu przechodzą samych siebie w momencie gdy idzie on pod górkę ... z rurek robią schodki. Myślę, że tym właśnie inspirowali się twórcy projektujący paryskiego paszkwila - Centre Georges Pompidou.

Wieczorem umawiamy się z Lilją Górską - kustoszem muzeum etnograficzno-historycznego, które sama stworzyła w  rodzinnym domu. Ma kobieta konika. Muzeum i ogólnie historia wsi stały się jej wielką, życiową pasją. Wolny czas poświęca na gmeranie po archiwach, skanowanie dokumentów i przekopywanie ogródka w poszukiwaniu rodzinnych skarbów. Nie szuka złota, a wydawałoby się bezwartościowe przedmioty codziennego użytku, zakopane przez ojca i dziada dziesiątki lat temu, gdy za posiadanie bryczki trafiało się pod pluton egzekucyjny. Tak, rodzice rozłożyli bryczkę na części i pochowali je w różnych miejscach - teraz ona postanowiła ją skompletować. Brakuje jej już tylko jednego resora, a jak twierdzi przeszukała i przekopała wszystkie możliwe miejsca w obrębie całego gospodarstwa.

Opowieści Pani Lilii są bardzo żywe, pełne zaangażowania i entuzjazmu, a że jestem człowiekiem cholernie ciekawskim i bez zahamowań pytającym o wszelkie szczegóły, kilkakrotnie wywołuję łezkę ... Głupio mi się robi, więc obiecuję nie wchodzić tak dokładnie w jej życie, ale Pani Lilia uspokaja mnie i każe pytać o wszystko ... a ona tak już ma, że beczy jak dziecko. Pogaduszka trwa ponad dwie godziny i trwała by jeszcze dłużej gdyby nie dzieci, które całkowicie się znudziły i zaczęły być niesforne. Na pożegnanie wrzucamy 80 lei do skarbonki. Wiemy że trafią w dobre, rozsądne ręce ... Pani Lilia zbiera na gabloty, które w każdym muzeum są niezbędne. Brakuje jej miejsca na niektóre cenne eksponaty, których dzięki pomocy znajomych przybywa z dnia na dzień. Wszyscy, którzy wiedzą czym zajmuje się Pani Lilia pomagają jej jak mogą.

Zwiedzamy trochę okolice Styrczy. Jest tutaj tak cudownie, że chciałoby się zostać na dłużej. Niestety czas goni, musimy jechać dalej. Czekają na nas kolejne rowerowe kilometry. Teraz po stronie Dniestru ...

 

Czytaj kolejne części mołdawskiej przygody :

 

Ukraina - Mołdawia cz.3

Ukraina - Mołdawia cz.4

Top