Wielka rodzinna wyprawa rowerowa Ukraina-Mołdawia '11
Zawsze jest tak, że gdy coś zaplanuję bardzo dokładnie to rzeczywistość zmieni te plany o 180º. Tak było i tym razem. Czy to dobrze czy źle, mam nadzieję, że wyjaśni to poniższy tekst ...
Wyjechaliśmy z małym opóźnieniem i w dużym stresie. Podczas jazdy na stację kolejową pękła mi kaseta i łańcuch zaczął się dziwnie zachowywać, na szczęście udało się dojechać. Niedziela - wszystkie sklepy pozamykane, poza tym brak czasu. Jesteśmy punktualnie na dworcu, właśnie wjeżdża pociąg Berlin-Odessa. Idę rozmawiać z ukraińską konduktorką-kierowniczką, ta podaje zupełnie abstrakcyjną cenę, chce za nas 400$ ...
Coś się jej w dupie przewróciło !! W kasie bilety kosztują 250$. Chce wykorzystać sytuację, wie że nie zdążymy kupić w normalnej cenie i jesteśmy zdani na jej łaskę. Posyłam jej więc piękną wiązankę w pięciu językach, z lekkim nadmiarem Łaciny i wychodzę, bo chamstwa nie zniese.
Odpuszczamy ten pociąg i czekamy na szynobus do Stalowej Woli, będzie za 40 minut. Szybko wskakuję do taksówki i jadę do Decathlona po kasetę, kupuję jedyną dostępną i szybko wracam z powrotem. Zdążyłem ... uff. Magda w międzyczasie kupiła bilety Lublin-Przemyśl, koszt 61 zł za wszystko. Jedyny problem to dwie przesiadki i noc w Stalowej na stacji. Sprawnie zapakowaliśmy nasze tobołki do wagonu. Jedziemy !! Kontrola biletów i tu pierwszy zonk. Jasna cholera !! Zapomnieliśmy legitymacji szkolnej uprawniającej do skorzystania z biletu ulgowego dla Weroniki. Pokazujemy paszport i udowadniamy jej wiek, ma 8,5 roku więc do szkoły chodzić musi - ustawowo !! Konduktor twierdzi, że "ustawowo" to ona musi mieć legitymację bo to jedyny dokument uprawniający do zniżki ... Całą sytuacją jesteśmy mocno ubawieni,
uśmiechamy się, żartujemy itp. i chyba to przekonuje naszego "prześladowcę" do odrzucenia imperialistycznych cech formalno-proceduralnych. Teraz mamy przed sobą normalnego człowieka, umawiamy się, że poszukamy tej legitymacji w naszych nieskończenie wielkich bagażach, bo na pewno gdzieś ją tam mamy ;) Ciągle "szukając" dojeżdżamy do stacji Stalowa Wola - Rozwadów. Jest noc, konduktor pomaga nam się wypakować i prowadzi nas na poczekalnię, gdzie rozkładamy pierwsze obozowisko. Wymieniam pękniętą kastetę, smaruję łańcuch i jazda próbna. Jadę poinformować dyżurną ruchu i SOK-istów o naszym nocnym pobycie i w spokoju ducha kładziemy się spać. Światła nie da się zgasić, mimo wszystko śnią mi się kolejne przygody ... z legitymacją w roli głównej.
Pierwszy pociąg - 4:55. Och pospał bym jeszcze troszkę, ale musimy w niego wsiadać bo inaczej nie zdążymy na autobus do Czerniowiec. Ariadna budzi się najpóźniej bo dopiero na stacji w Przeworsku. Ominęła ją kolejna przygoda z legitymacją ... ups, przepraszam - tym razem nawet nie dochodzimy do legitymacji. Mamy jeszcze poważniejszy problem. Nasze bilety, podczas gdy spaliśmy straciły ważność. Magda ma szczęście, nie musi uczestniczyć w naszej dwudziestominutowej rozmowie z konduktorem. Gadamy i gadamy i zupełnie nie wiem o co chodzi, czuję się jak Forest Gump. Wreszcie łapię !! Bilety są ważne tylko jeden dzień, tylko ten w którym rozpoczynamy jazdę, mija północ i bilety są nie ważne. To nic, że pani w kasie sprzedała nam takie bilety wiedząc, że tego dnia nie dotrzemy do celu - możemy złożyć reklamację. Szkoda, że tylko na bilet, a nie na głupotę i niekompetencję kasjerki. A do tego jeszcze dochodzi kwestia opłaty za rowery. Jadąc w niedzielę skorzystaliśmy z promocji "Rower za złotówkę", kontynuując jazdę w poniedziałek, powinniśmy dopłacić jeszcze po 5,5 zł. Dobrze, że znowu udało się wytworzyć sprzyjające warunki rozmowy z konduktorem ...
Wysiadamy z pociągu i w oczekiwaniu na następny ponuro rozważam temat Polskich Kolei Państwowych, oraz tego, jak uda nam się pokonać obsługę kolejnego pociągu. Ostatnia przesiadka i że niby tu mielibyśmy polec ?? O nie !! Kątem oka widzę konduktora, adrenalina skacze, ale próbuję się uśmiechnąć. Otwiera drzwi do naszego przedziału, nie mówi dzień dobry, tylko się rozgląda i wychodzi. Nie mam pojęcia o co mu chodziło, nawet na niego nie spojrzałem, udawałem że śpię. Do przedziału bagażowego wsiadają jeszcze inni rowerzyści, robi się prawdziwy tłok. Oni również jadą do Mołdawii, rozmawiamy sobie, a tu bez orientu pach ... kontrola biletów. Serce mi najpierw staje, potem telepie jak unijna chorągiew w Brukseli ... - Bileciki do kontroli ... hmm, jakiś znajomy głos ... WOW !! Jesteśmy uratowani !! ... ten sam konduktor co w poprzednim pociągu. Uspokajam się ... Koniec przygód z pociągami, jesteśmy w Przemyślu. Koniec pierwszego etapu naszej podróży. Teraz pójdzie łatwiej, czeka nas ukraiński autobus.
Czy poszło łatwiej ?? Tego bym nie powiedział, po prostu inaczej. Najpierw okazało się, że autobusu dzisiaj wyjątkowo nie będzie, a potem powstał problem w którym kierunku jechać. Padło na Tarnopol, bo można potem przez Kamieniec Podolski i Chocim jechać. Problem tylko, jak się zapakować do wypchanego po brzegi autobusu ?? Eee tam. Problem to tylko dla nas, bo dla chcącego nic trudnego. Kierowca bez problemu znalazł dodatkowe miejsce dla czterech osób, trzech rowerów, dwóch przyczepek i stu kilo bagażu. Pasażerowie, pomimo większego ścisku nie protestowali. Wręcz przeciwnie, pomagali nam się załadować i rozlokować wygodnie na zwolnionych specjalnie dla nas siedzeniach.
Długo jechaliśmy, ale warto było - koszt 120 zł. W Tarnopolu sytuacja odwrotna ... jak nas rozładować. Znowu bez problemu, wszystko poszło szybko i sprawnie. Wielkie doświadczenie mają ci ludzie i wielkie dobro w nich drzemie. Szkoda tylko, że los ich tak skrzywdził ... A może właśnie dzięki temu, są tak zaradni i nie załamują rąk. Oni poradzą sobie zawsze i wszędzie. Pomagają sobie, pomagają obcym ... zawsze można na nich liczyć. Dziękujemy i pozdrawiamy serdecznie !!
Wsiadamy wreszcie na rowery. Tu rozpoczynamy naszą wyprawę. Wymieniamy pieniądze i robimy małe zakupy żywieniowe. Kupujemy świeże, jeszcze gorące bułeczki, hmm ... jak je nazwać ?? Może opiszę. Są wyjątkowo pyszne, smażone na głębokim oleju. Wyglądają jak duże pączki, ale nie są słodkie. Mogą mieć różne nadzienie - mięso, kapusta lub raczej bigos, ser, cebula, groch, kartofel itp. Kupić je można dosłownie wszędzie, na ulicy, w sklepie, na przystanku ... Szkoda, że w Polsce takich nie widuję.
Tego dnia nie robimy wiele kilometrów. Rozbijamy się jakieś dwadzieścia kilometrów za miastem. Znaleźliśmy całkiem sympatyczne miejsce na skraju lasu, dosyć daleko od drogi. Szybko rozłożyliśmy namioty, wypiliśmy ukraińskie piwo, Ariadna zjadła kolację, a Weronika zabrała się za fotografowanie. Zmęczeni długą podróżą kładziemy się spać.
O piwie można by pisać wiele ... palce lizać ;) Spożyliśmy dwie butelki, czyli ... cztery litry. Kiedyś kupiłem Warkę w dużej, plastikowej butelce i tak mnie odtrąciło, że nigdy w plastiku już nie brałem. Tutaj nie ma to znaczenia, jest tak samo dobre, a kosztuje dwukrotnie taniej. W Polsce praktycznie nie pijemy piwa, nie smakuje nam - jest mocne i śmierdzi spirytusem. Tutaj jest wyjątkowo dobre, naturalne i leciutkie. Warto pojechać na Ukrainę, choćby tylko po to, aby napić się prawdziwe smacznego piwa, które jest stanowczo lepsze nawet od słowackich browarów. Oprócz piwa na uwagę zasługują balzamy - mocno ziołowe nalewki mające 40%. Są tak delikatne alkoholowo, że nie czuć w ogóle ich mocy, a to bywa niestety mocno zgubne w skutkach ...
Rankiem wyruszamy w dalszą drogę. Naszym celem jest Kamieniec Podolski i Chocim. Planujemy dotrzeć tam w trzy dni. Zaczyna się co prawda pechowo, najpierw mylimy drogę i zbyt długo jedziemy w kierunku Czerniowiec. Potem, mając do wyboru Czortków i Szatanów, wybieramy "większe zło" i nadkładamy ze dwadzieścia kilometrów. Plus jest taki, że wreszcie jesteśmy sami na drodze, główne trasy mają to do siebie, że są strasznie ruchliwe - tak jak w Polsce, bocznymi zaś nikt nie jeździ. Niewątpliwym minusem jest stan nawierzchni, który jednak po chwili przestaje nam przeszkadzać. Jadąc rowerami nie musimy nawet zbyt wiele kombinować. Zapewne inaczej byśmy mówili gdybyśmy podróżowali samochodem ... choć z drugiej strony gdy widzimy z
jaką sprawnością radzą sobie ukraińscy kierowcy ... Chwilę po skręcie na Szatanów łapię gumę. Przed wyjazdem miałem zmienić kiepską przednią oponę na specjalną wyprawową, ale w finale machnąłem ręką. Teraz miało się zemścić moje olewactwo, lub raczej skąpstwo ;) Kiepską oponę z przodu zakładam zawsze gdy wracam z długiej wyprawy. Szkoda mi szlajać po mieście moje Schwalbe Maraton Extreme, kosztujące tyle co opona do samochodu. Łatam szybko dętkę i ruszamy w dalszą drogę. Od tej chwili kończy się cały nasz pech i zaczynają się tylko i wyłącznie pozytywne klimaty ... no, może poza obfitymi, przelotnymi opadami, które ustaną dopiero na granicy w Mamałydze, tak jakby była to granica nie tylko państwowa, ale i strefy klimatycznej.
Po drodze mijamy kawał naprawdę pięknego świata - górki i pagórki, rzeki, rzeczki, stawy i jeziora, piękne kapliczki i zapomniane monumenty ... konie, krowy, kury, kaczki, gęsi ... drób. Na noc zatrzymujemy się kilka kilometrów za Szatanowem, u gospodarza który gościł mnie w poprzednim roku. Od razu poznałem jego gospodarstwo, a on mój rower. Weronika miała chwilę zabawy z wnuczką jego córki - Aliną, która przebywała tu razem z babcią na letnich kanikułach. Oczywiście zostaliśmy zaproszeni na noc do domu, ale grzecznie odmówiliśmy bo nie wypada nam, już na samym początku wyprawy korzystać z luksusów ;) Rozbijamy więc namioty i idę do sklepu na zakupy. Sąsiadka prowadzi mnie do sklepu w ... stodole. To nieduży, ale dobrze zaopatrzony nielegalny sklepik.
Kupuję dużo piwa, tak aby dla wszystkich starczyło, oraz dwie czekolady dla dziewczyn, które zdążyły się już dobrze zaprzyjaźnić. Obserwując je i ich wymyślne zabawy, po raz kolejny stwierdzam, że nie istnieją żadne bariery językowe. Pomimo iż nie rozumieją się ani ciut ciut, dogadują się idealnie. Dziewczyny poleciały na pole po marchewki, kalarepki i inne rolne przysmaki, my rozpijamy piwo. Za chwilę następuje zmiana, my dostajemy marchewki, a one chcą piwo. Dostają butelkę i znikają na dłuższą chwilę. Wolę nie wiedzieć czy wypiły je w całości, czy to tylko taki żarcik był ;) ... Weronika lubi piankę i do niej się ogranicza, więc wiele nie wypiła, ale Alinka jakby trochę ... podobno, bardzo lubi piwo. Przyjemne jest to, że nikt nie robi z tego zagadnienia i nie tworzy "zakazanego owocu", który później może odbić się mniej korzystnie,
Następnego dnia dosyć długo zwlekamy z wyjazdem, pada deszcz. Chowamy bagaże do przedsionka domu i ... czekamy. Zjadamy śniadanie, wypijamy herbatę. Około południa deszcz ustaje i jedziemy dalej. Kolejne wzniesienia, kolejne bogato zdobione kapliczki ... Podoba mi się tutaj kult Boga. Ludzie mogą mieszkać w mało przyjemnych warunkach, w starej, walącej się chacie bez okien, wody i innych udogodnień, ale Pan Bóg musi mieszkać w luksusie. Budują więc bardzo ładne kapliczki, z pięknymi zdobieniami, wielką ilością prawdziwych kwiatów ... Pomimo wszechogarniającej biedy, stać ich na to aby zadbać o miejsce kultu. W naszym kraju, wraz ze wzrostem stopy życiowej, religia mocno się spauperyzowała i jeśli w ogóle ozdabiamy kapliczki, to ... sztucznymi kwiatami i plastikowymi figurkami skośnookiej Matki Boskiej.
Wjechaliśmy na tereny czysto wiejskie. Oprócz pięknie zdobionych kapliczek, zaczynają się pięknie zdobione studnie i ogrodzenia. Zatrzymuję się przy jakiejś bramie aby zrobić zdjęcie jelonkom ... za chwilę staje przede mną autor tych wszystkich ozdób.
Wypisz, wymaluj - Kazik Staszewski ;) Długo rozmawiamy, robię kilka zdjęć. Opowiada o swojej pasji-hobby, czyli o malowaniu płotów. Wszystkie płoty we wsi i nawet w kilku następnych to jego robota. Bardzo żałuje że nie mamy czasu i nie może nam pokazać swoich najlepszych dzieł. A te które widzimy są naprawdę przeróżne, łabędzie, jelonki, konie, Wilk i Zając ... zrobi wszystko i dla wszystkich, a z tego co opowiadał nie czyni tego zarobkowo.
Jak wiec widać, świat pełen jest ciekawych ludzi. Szkoda tylko, że na codzień ich nie widać. Chociaż z drugiej strony, gdyby byli wszechwidoczni i wszechobecni, straciłbym przyjemność z szukania i odkrywania, a oni stracili by wymiar zjawiskowości.
Kolejnego dnia, całkowicie przemoczeni docieramy do Kamieńca Podolskiego. Cały nasz zaprzęg robi na zwiedzających równie mocne wrażenie co twierdza. Wszyscy chcą się z nami fotografować. Gdybyśmy brali po złotówce za każde zdjęcie, wyprawa zwróciłaby się w dwie godziny. Wpychamy rowery pod górkę, idziemy do kasy. Z twierdzy zbiega do nas przewodniczka i każe wchodzić bez biletów. Dziękujemy ślicznie i zaczynamy zwiedzanie. Magda i Weronika są tutaj pierwszy raz. Z wrażenia na chwilę zaniemówiły - podoba im się, oj podoba. Gdyby tylko ten deszcz przestał padać. Zbliża się wieczór. Jest mokro i zimno, nie chce nam się już jechać. Pytamy w kasie, gdzie jest jakiś tani hotelik, albo jeszcze lepiej pole namiotowe. Hotelu brak, ale Pani wskazuje przepiękne miejsce na rozbicie namiotów, tuż pod kamienieckimi murami. Upewniamy się, że to na pewno nie problem i idziemy rozkładać obozowisko. Z murów widać nas jak na dłoni, ostatni turyści robią nam jeszcze trochę pamiątkowych zdjęć. Gdy już wszystko rozłożyliśmy, odczepiam przyczepkę i jadę na zakupy. Gotujemy pyszną zupę z wielką ilością czosnku i cebuli - to najlepsze znane nam antybiotyki. Spożywamy dwie butelki piwa i kładziemy się spać. Sny mamy na miarę miejsca w którym je śnimy ...
Rankiem się wypogodziło. Wilgotne ubrania szybko schną na słonecznym murku. Zanim otworzą muzeum i wpuszczą pierwszych turystów, udaje nam się wziąć, pierwszy na tej wyprawie szybki prysznic polowy. Nie żebyśmy się nie myli, ale tym razem przypada na osobę jakieś ... no jakby nie liczyć, po litrze wody. Toż to czysta rozpusta !! Metamorfoza ... dzieci jakby nie nasze, takie czyste ... my sami również niczego sobie ... ho,ho,ho ... Zakładamy czyste ciuchy i jedziemy w dalszą drogę. Idziemy jeszcze podziękować bileterce i przewodniczce i zanim się obejrzymy jesteśmy w Chocimiu. Pomimo kilku górek, gdzie wpychamy rowery, było to naprawdę szybkie trzydzieści kilometrów. Dziewczyny idą zwiedzać siódmy cud Ukrainy, ja pozostaję przy bagażach. Przewidując suwenirowe zapędy Weroniki, opróżniam jedną sakwę i czynię ją "pamiętnikiem". Obchodzę wszystkie stragany i dokładnie przeglądam ich zawartość. To oczywiste, że pamiątki tutaj mają swoją cenę, ale nie mogę się oprzeć urokowi dzwoneczka i kilku innych dupereli. Moje Panie, długo nie wracają. Zostawiam bagaże pod opieką parkingowego i idę ich szukać. Jakoś ciężko mi to idzie. Wyjmuję aparat i po chwili zapominam po co tu przyszedłem ... niby byłem tutaj rok temu ... niby nic się tutaj nie zmieniło. Dlaczego nasze mózgi są tak podatne na stertę gruzu, czy inne takie naddniestrzańskie landszafty ?? Dziwne bydle z tego człowieka ... wystarczy machnąć budę na wzgórku, otoczyć ją fosą i już atrakcja ;)
Jedziemy do centrum miasta, znajdujemy pizzerię i robimy wielki odpoczynek. Dzieci bawią się na małym placyku zabaw. Dorośli też by się chętnie pobawili w jakieś zabawy ... dla dorosłych. Niestety musimy ruszać dalej. Tego dnia pokonujemy 70 kilometrów, dzięki czemu docieramy do przejścia granicznego Mamałyga-Criva. Przywykliśmy już do tego, że ludzie robią sobie z nami zdjęcia, zaczepiają nas na chwilę rozmowy, ale ... mołdawscy celnicy przechodzą samych siebie. Wszyscy wyjmują telefony i robią mnóstwo zdjęć, z daleka, z bliska, od dołu, z góry, z jednego profilu, z drugiego ... Jest niesamowicie wesoło !! Fotograficzny amok udziela się również i mnie. Dzięki temu mam kilka zakazanych fotografii, z miejsc w których panuje ścisły i bezwzględnie przestrzegany (choć jak widać, w tym przypadku względnie) zakaz fotografowania. W międzyczasie Ariadna wyrzuca niechcący jeden bucik, a poszukiwania nie przynoszą pozytywnego efektu. Szkoda, bo to jedyne buty nadające się na zimną i mokrą pogodę. Teraz zostały jej tylko sandałki. Nie pozwalam Magdzie wyrzucić drugiego bucika, czyniąc z niego talizman. Wkładam go na tył przyczepki mocno przywiązując. Od tej pory do końca podróży nie spadnie na nas ani jedna kropla deszczu ...
Czytaj kolejne części mołdawskiej przygody :